poniedziałek, 1 września 2014

Rozdział VI Dawno temu w Bellschill

  Znowu ta twarz, ona przyprawiała mnie o dreszcze. Przybliżała się i oddalała. Przez jasną brodę przeciekały strumienie krwi. Ona zdawała się być najwyraźniejsza, reszta twarzy była zamazana. Widziałam jeszcze tylko okropną ranę, która zaczynała się w lewej części czoła, biegła przez łuk brwiowy i skroń, by zakończyć się w połowie policzka. Wyglądała jak czerwona rzeka w okresie wiosennym. Wylała. Wylała mnóstwo krwi.
   Kręciło mi się w głowie, wokół mnie wirowały gruzy. Sama nie wiedziałam, czy to sypie się budynek, czy mój świat. 
  Nagle spomiędzy wirów wyłoniła się czyjaś dłoń. Bez namysłu chwyciłam ją. Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mnie spod wody. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza i otworzyłam oczy.
  Znowu zobaczyłam tą twarz. Tym razem broda była ciemna, ale prócz koloru nic się nie zmieniło.
  Po raz kolejny lawina odłamków, pomocna dłoń i niewyraźne oblicze. Ruda broda kontrastująca ze szkarłatną posoką.
  Następnie był już tylko krzyk.
-Obudź się! Cynthia!- Tom potrząsał mną gwałtownie.
-Nie! Zostaw mnie! Odejdź! Precz!- wyrywałam się, darłam niesamowicie i zalewałam łzami. Oczami wyobraźni wciąż widziałam mężczyznę ze snu, człowieka z teatru.
  Po krótkiej szamotaninie odzyskałam panowanie nad sobą. Gdy zorientowałam się, że to Tom, mocno pobladłam.
-Wybacz ja…
-Nie obchodzi mnie to- przerwał mi zimnym tonem. Spojrzał na swoje nadgarstki, podrapane do krwi.
-Prze…
-Cicho! Nic już nie mów, nie krzycz. Chcę spać, dobranoc-zgasił światło i wrócił na swój materac.
  Niedługo po tym w progu pokoju stanęła babcia. Pstryknęła włącznikiem. Na jej zaspanej twarzy malowało się przerażenie.
-Cynthia, czemu krzyczałaś?
-Miałam koszmar.
-Chodź-pociągnęła mnie za rękę i zaprowadziła do kuchni.
  Wręczyła mi kubek z ciepłym mlekiem i usiadła naprzeciw mnie.
-Myślę, że powinnaś mi o nim opowiedzieć.
  Babcia nie musiała mnie namawiać. Zrobiłam to, o co mnie poprosiła korzystając z tego, że pamiętam jeszcze wszystkie szczegóły.
-Nie rozumiem, dlaczego się go boję. Przecież on mnie uratował, w tedy, w teatrze.
-Myślę, że to przez to, że stało się to właśnie w teatrze i jest to bezpośrednio związane z twoją…przypadłością.
-Hmm…-wlepiłam wzrok w parujące mleko. –Pewnie masz rację.
  Zapanowała kilkuminutowa cisza. W ciągu niej zbierałam się na to, by po raz kolejny zadać dręczące mnie pytanie.
-Babciu?
-Tak?
-Powiesz mi w końcu, kim jesteś?
  Zaśmiała się krótko i odstawiła już pusty kubek.
-Powiem- skinęła głową przymykając oczy. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała wypowiedź- czy ktoś kiedyś czytał ci bajki?
-Może kiedyś, ale tego nie pamiętam- odpowiedziałam nie bardzo rozumiejąc, dlaczego się o to zapytała.
-Czy mogę ci teraz jedną opowiedzieć?
-Chyba tak.
-Dawno temu, w Bellschill, urodziła się pewna dziewczynka. Jej rodzice byli zachwyceni swoim pierwszym dzieckiem. Tulili ją, kochali, rozpieszczali, sprawili, że nawet nie potrafiła sobie wyobrazić świata bez miłości. Wszystko było dla niej piękne, radosne i wielobarwne. Bardzo rzadko czuła słony smak łez, a jak już się to zdarzało, szybko był wycierany przez kochających opiekunów.
  Wszystko nagle się zmieniło, gdy w wieku dziesięciu lat dziecku zaczęły przytrafiać się dziwne rzeczy. Pewnego ranka obudziło się z czterdziestodwustopniową gorączką, której niczym nie dało się zbić. Następnie pojawiły się ogromne bóle głowy, podczas których białka dziewczynki wyziewały na wierzch. Opuszki jej palców robiły się sine, a na rękach występowały żyły. Często leżała jak kłoda i rozwierała usta jak ryba. Zmartwieni rodzice zwoływali lekarzy z najdalszych zakątków Szkocji, ale żaden z nich nie wiedział, co dolega ich dziecku. Często bredziła przez sen, a brednie te były tak przerażające, że aż wezwano księdza. Ten stwierdził, że dziecko nie jest opętane i szybko odjechał. Nie muszę chyba mówić, że dziewczynka cierpiała niemiłosiernie. Ogromne skurcze żołądka nie pozwalały jej zbyt dużo jeść. Od czasu do czasu z jej nosa puszczała się fala krwi. Po miesiącu cierpień, paraliż nóg przestał jej pozwalać nawet na wykonanie choćby  krótkiej drogi z pokoju do łazienki. Jej rodzice szybko się poddali, przestali szukać lekarzy i spędzali z nią coraz mniej czasu. Chyba uznali, że niedługo umrze ponieważ postarali się o kolejne dziecko. Przestraszona matka kompletnie przestała widywać córkę z obawy, że choroba przejdzie na nią lub na nową pociechę. Ojciec zaś większość czasu spędzał w pracy, więc również nie zapewniał jej potrzebnego towarzystwa. Rano i wieczorem karmił ją, nie wykazywał już przy tym entuzjazmu, nie zabiegał o to, by zjadła odpowiednią ilość pokarmu. W tym samym czasie przynosił jej chłodne obkłady, które powinna mieć zapewnione przez dwadzieścia cztery godziny, a nie tylko dwa razy na dobę. Prawie w ogóle się do niej nie odzywał, bał się jej dotknąć i na nią spojrzeć. W tej wychudzonej i bladej osóbce nie było już śladu dawnego, roześmianego dziecka. Niegdyś świecące oczy, teraz były smutne i mętne. Owo cierpienie i samotność były dla niej ogromnym ciosem. Nie potrafiła sobie z tym poradzić, wciąż modliła się o śmierć. Tęskniła za śpiewem ptaków i promieniami słońca. Wciąż widząc ciemny i zatęchły pokój zdołała zapomnieć o tym jak wygląda świat poza nim.
 Wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Pewnego dnia dziewczynka obudziła się i nie czuła już bólu. Sama usiadła, poruszała palcami od stóp i roześmiała się głośno. Ten odgłos jak tysiące dzwoneczków rozdzwonił się po całym domu. Myślała, że wszystko już skończone, że rodzice na nowo ją pokochają. Wstała z łóżka i skierowała się do ich sypialni. Otwarła ostrożnie drzwi i weszła do środka. Opiekunowie przebudzeni przez jej śmiech wiercili się niespokojnie. Pierwsza ujrzała ją matka, otwarła szeroko oczy i zaczęła krzyczeć. Schowała głowę pod kołdrę i wywrzeszczała histerycznie „Odejdź stąd! Odejdź stąd, zarazo!”. Uśmiech momentalnie zszedł jej z twarzy, spodziewała się innej reakcji. Wystraszona zrobiła krok do tyłu. Ojciec trwał w osłupieniu tylko chwilę, szybko wstał, wziął koc i zarzucił go na nią. Owinięta dziewczynka nawet nie próbowała się wyrywać. Włożył ją do samochodu i odwiózł do domu dziecka. Zostawił ją pod drzwiami i odjechał bez słowa pożegnania.

  Dziewczynka nie przypadła do gustu innym dzieciom. Te maltretowały ją, nie miała żadnych przyjaciół. Zamknęła się w sobie i już nigdy się nie uśmiechała. Odzywała się tylko wtedy, kiedy musiała. Gdy skończyła jedenaście lat, zaczęły dziać się jeszcze dziwniejsze rzeczy niż wcześniejsza choroba. Żarówki w pomieszczeniach, w których przebywała, wybuchały, woda w czajniku gotowała się szybciej, włosy innych dzieci elektryzowały się po choćby najmniejszym kontakcie fizycznym z dziewczynką. W wieku czternastu lat została adoptowana przez tajemniczą kobietę. Ta doskonale wiedziała kim jest dziecko. Otóż okazało się, że jest zielarką, ale nie taką zwykłą jak myślisz. Posiadała niewielką moc służącą do wyważania eliksirów o magicznych właściwościach. Wcześniejsza choroba była mutacją organizmu, a wybuchające żarówki ustąpiły z wiekiem. Dziewczynka na nowo poczuła, czym jest miłość. Dzisiaj jest już stara, ale wciąż wszystko pamięta. Pragnie dać to samo, co otrzymała kiedyś, samotnej osóbce, która przypomina jej siebie sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz siedzi naprzeciwko ciebie i nazywasz ją swoją babcią. 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział V Choć oczy zapłakane, serce wdzięczne

  Kim jestem?
  Kim mam się stać?
  Czym jestem?
  Czym mam się stać?
  Po co jestem?
  Po co mam być…?
  Ktoś rzucił na mnie czar. Naprawdę nie rozumiałam, dlaczego akurat ja?
  Nic nie miało dla mnie sensu. W niedalekiej przyszłości miałam stać się sługą, przedmiotem, rozrywką. Zatańcz, zaśpiewaj, dobrze, pięknie, niesamowicie- to jedyne co miałam słyszeć.
   Leżałam na plecach i patrzyłam w sufit. Nie było mowy, żebym zasnęła.  Nagle usłyszałam  bardzo cichy szloch. To był Tom, który spał na materacu obok łóżka. Odwróciłam się na bok      i spojrzałam na niego.
-Hej, czemu płaczesz?
  Taka już byłam, zawsze chciałam pomóc, nawet jeśli ktoś był dla mnie niemiły. Chłopak szybko wytarł oczy.

-Nie płaczę-burknął i odwrócił się do mnie plecami. 
 
***

 -W takiej sytuacji nie mogę rozkazać ci odejść. Ah, wręcz powinnam dać ci schronienie… tak też uczynię.
-M-mogę zostać?
-Przecież nie mogę cię wyrzucić. Nie w takiej…sytuacji.
-Dziękuję! Tak bardzo pani dziękuję!- zapiszczałam i podskoczyłam kilka razy.
-Zaraz, zaraz. Skoro tak to się potoczyło, mów mi „babciu”.
  Uspokoiłam się. Uśmiech nieco zszedł mi z twarzy. Spojrzałam na nią badawczo jakby czekając na znak, że żartuje.
-Nie, kochanie. Mówię poważnie, od dziś jestem twoją babcią. –uśmiechnęła się jak starsza pani reklamująca wyroby na drutach. Podeszła do mnie i mocno mnie przytuliła. Moje małe serduszko, które było bardzo spragnione miłości, zabiło szybciej. Czyżbym zyskała rodzinę? Łzy wzruszenia zapiekły mnie w oczy, ale udało mi się nie rozpłakać.
 Nagle babcia wręczyła mi preparat do czyszczenia mebli i szmatkę. Mina znów mi zrzedła, na co ona zaśmiała się życzliwie.
-Chyba nie myślisz, że będziesz tu mieszkać za darmo?- w jej oczach tańczyły zaczepne ogniki, a uśmiech nie schodził z ust- Mam nadzieję, że odpowiada ci układ mieszkanie za pomaganie.
-Tak, odpowiada- odpowiedziałam przełykając ślinę.
-Nie stresuj się tak! Nie jestem wredna, tylko teraz taką udaję. Myślałam, że cię to rozbawi.
-Przepraszam…
-Przestań mnie ciągle przepraszać. To nie jest twój dom w Wenecji.
-Prze…dobrze.
-Więc od nowa.  Mogę cię prosić o pościeranie kurzy?
-Oczywiście. Już zabieram się do roboty!- udałam salutującego żołnierza. Babcia znów się roześmiała i opuściła pomieszczenie.
  Zabrałam się za sprzątanie bardzo uważając, by nie zbić żadnej szklanej figurki, a było ich tu mnóstwo.
   Do pokoju wkroczył Tom, z początku  go nie zauważyłam. Przyglądał mi się uważnie,              a z każdą chwilą jego drwiący uśmiech się poszerzał.
-No, no widzę, że babcia załatwiła nam nową sprzątaczkę.
  Dopiero, gdy to powiedział, zorientowałam się, że nie jestem sama w pokoju. Wzdrygnęłam się gwałtownie na dźwięk jego głosu.
-Nie jestem sprzątaczką…
-Czyżby? Babcia zapewne powiedziała ci to w tak miły sposób, że aż uwierzyłaś, że liczysz się bardziej od kurzu, który teraz ścierasz.
Jego słowa raniły jak włócznie.
Do pokoju wkroczyła babcia. Wsparła ręce pod boki.
-No, Tom. Mam dla ciebie nowe, wspaniałe zadanie. Jako że Cynthia nie może pokazywać się ludziom i chodzić do szkoły, w wolnych chwilach, będziesz ją uczył.
  Zapanowała cisza. Atmosfera była napięta. Uśmiech stopniowo schodził z twarzy Toma, by na końcu stać się grymasem ogromnego niezadowolenia.
-Dlaczego mi to robisz?!- wykrzyknął zaciskając ręce w pięści- Nie zrobię tego! Wyślij mnie z powrotem do Sewilli! Wyrzuć mnie, a zostaw tę przybłędę! Nie zrobię tego! Nigdy!- zakończył pokaz furii wybiegając z pokoju i trzaskając drzwiami. Babcia wyszła zaraz za nim wysyłając mi przepraszające spojrzenie.
   A ja zostałam w pokoju sama z milionem pytań w głowie.

***

   Nie wiem, co babcia powiedziała Tomowi, ale to poskutkowało. Został moim nauczycielem i nawet próbował być dla mnie miły. Nie zawsze mu wychodziło, ale cieszył mnie fakt, że chociaż się stara.
   Rozmawialiśmy ze sobą tylko na „lekcjach” i to i tak przede wszystkim on mówił. Zdarzało się również, że rzucał jakimś wyzwiskiem, ale robił to naprawdę rzadko.
  Zyskałam nadzieję, że może nawet kiedyś się z nim zaprzyjaźnię. Nie przeszkadzało mi już aż tak jego towarzystwo i nie bałam się na sam jego widok. Strach łapał mnie za serce dopiero w tedy, gdy pomiędzy jego brwiami pojawiała się pionowa bruzda i całe oblicze mu pochmurniało lub, gdy twarzy wykrzywiał mu kpiący uśmieszek. W takich momentach wiedziałam już, czego się spodziewać.
  Babcia znikała w piwnicy na całe godziny i nikomu nie pozwalał doń wchodzić. Zbywała mnie za każdym razem, gdy pytałam, a wolałam nie naciskać. Ani razu też nie zapytałam się, kim ona tak naprawdę jest i skąd wiedziała te wszystkie rzeczy. Uznałam, że kiedyś przyjdzie na to odpowiedni moment.
  Po miesiącu, jak na moje standardy, normalnego życia, znów na niebo wkroczyły ciemne chmury.
-Jesteś głupsza od buta! Dlaczego nic nie rozumiesz?!-Tom krzyknął czerwieniejąc ze złości. Uderzył książką o ziemię.
-Prze-epraszam…-wyjąkałam. Co z tego, że to po prostu on nie umiał tłumaczyć? Bałam się mu to powiedzieć.
-Nie będę uczył takiego półgłówka! Odejdź stąd i lepiej zajmij się sprzątaniem, bo tylko to ci dobrze wychodzi!
  Łzy zapiekły mnie w oczy. Przetarłam je zanim zdążyły wypłynąć. Nie chciałam być głupia, pragnęłam zdobyć choć minimalne wykształcenie.
-Proszę nie gniewaj się na mnie…od teraz będę się bardziej starać.- mówiłam błagalnym tonem.
-Ciebie po prostu nie da się niczego nauczyć!- wyrzucił zeszyt w powietrze. Wyleciały z niego pojedyncze kartki i powoli opadły na ziemię.
-Proszę, chociaż spróbuj…! Ostatni raz. Zrób to dla mnie, proszę.
-Dla ciebie?-prychnął.- Ja nic nigdy nie zrobiłem i nie zrobię dla ciebie! To wszystko było dla babci, by się nie denerwowała. Ha! Miałbym coś robić dla ciebie?! Przecież ty nic nie znaczysz!- przysunął się bliżej mnie i zaczął syczeć przez zaciśnięte zęby- i nigdy nic znaczyć nie będziesz.
  Zagryzłam wargę i wybiegłam z pokoju. Mijając próg rozpłakałam się.
  Jestem nikim.
  I nigdy nie będę kimś.

sobota, 12 lipca 2014

Rozdział IV Strach sięga zenitu


  Nie wiedziałam, co mam robić. Byłam przerażona. Wszystko legło w gruzach, całe moje marne życie, które i tak nigdy nie było usłane płatkami róż. Myślałam, że już od tego nie ucieknę.
  Jedno było pewne, nikt nie mógł mnie zobaczyć.
 Wbiegłam do domu trzymając się za oko, tak na wszelki wypadek, gdyby mama jednak zechciała wyjrzeć z salonu. Błyskawicznie wzięłam z kuchni gaziki z plastrami i zamknęłam się w swoim pokoju. Chwyciłam połatany plecak a potem upchnęłam   w nim kilka ubrań, które jako pierwsze wpadły mi w ręce. Wyciągnęłam zza komody drewnianą szkatułkę i wysypałam z niej niewielką ilość monet. Pieniądze zabrzęczały w mojej kieszeni.
 Stanęłam naprzeciwko lustra i musnęłam opuszkami palców pęknięcie. Wyglądałam przerażająco, ale mimo to nie bałam się siebie. To wciąż byłam ja, ta sama. Zalepiłam „ranę”.
  Działałam jak w transie. Czułam, że tak trzeba. Nie widziałam innego wyjścia.
 Usiadłam na parapecie i spojrzałam w dół. Nie było aż tak wysoko, tak przynajmniej próbowałam się pocieszać.
   Plecak runął w dół i uderzył  głucho o ziemię.
  Ściany niektórych weneckich domów, w tym mojego, są zbudowane w taki sposób, jakby wręcz miały zachęcać do ucieczki, a na pewno ją ułatwiać. Mur nie jest gładki, wystające cegły pozwalają bezpiecznie stawiać stopy. Przypominają ścianę wspinaczkową.
  Gdyby nie trzęsące się z nerwów kończyny, na pewno poszłoby mi to sprawniej. Kiedy w końcu moje stopy dotknęły chodnika, odetchnęłam z ulgą. Kropelka potu spłynęła mi z czoła.
 Gdy dotarłam do stacji kolejowej, słońce miało już swoje godziny szczytu. Upał był nieznośny, nie dałabym rady dalej biec.
  Kupiłam w kasie bilet na najbliższy pociąg. Kasjerka spojrzała na mnie dziwnie, jednak ostatecznie, bez zbędnych słów, wydrukowała dla mnie odpowiednią karteczkę.
  Podróż miała się rozpocząć za dziesięć minut. Usiadłam na ławce i cierpliwie czekałam. Ogarnęła mnie otępiająca obojętność. Zawiesiłam wzrok na torach i zaczęłam zastanawiać się, dokąd mnie poniosą. Spojrzałam na świstek od kasjerki, miałam dojechać do Rzymu.
  Ciężka maszyna z hałasem wtoczyła się na peron. Wylał się z niej tłum ludzi, każdy spieszył się gdzieś indziej. Weszłam do środka, powolna. Zajęłam puste miejsce w nowoczesnym pociągu, bez przedziałów.
  Konduktor podszedł do mnie i wyciągnął rękę po bilet. Podałam mu go, ze wszystkich sił starając się, by dłoń mi nie drżała. Chyba uznał, że jestem córką, siedzącej nieopodal, kobiety. Jedenastoletnia dziewczynka, sama w tak dalekiej podróży, była anormalnym zjawiskiem. Zapewne, gdyby się zorientowali, zawiadomiliby policję lub wyrzuciliby mnie z pociągu.
  Dopiero, gdy oddaliliśmy się od Wenecji, zaczęłam myśleć logicznie. Gdzie będę spała? Co będę jadła? Nie miałam wiele pieniędzy, większość wydałam na podróż, która niestety była w jedną stronę. Nie było mnie stać na powrót.
  Wyszłam z pociągu jako ostatnia.
  Usiadłam na plastikowym siedzeniu i obserwowałam jak pasażerowie znikają. Radosne powitania, śmiechy, a nawet łzy szczęścia. Te wspaniałe humory pogarszały mój nastrój. Zazdrościłam im. Też bardzo chciałam, by ktoś na mnie czekał.
  Jedyną znaną mi, żyjącą rodziną była moja matka. Ojciec zaćpał się, zanim się urodziłam. Przez jego uzależnienie miałyśmy masę długów. Babcie i dziadkowie, żadnego z nich nie poznałam. Cioć i wujków tak samo. Byłyśmy czarnymi owcami, trędowatymi. Zostałyśmy wykluczone z grona świętujących imieniny dzięki etykietce, przyklejonej nam przez narkotyczne numery taty.
  Minęło parę minut i usiadła obok mnie jakaś starsza kobieta. Pojedyncze, siwe kosmyki wyplątały się z jej, niedbale upiętego, koka. Była szczupła i miała niebieskie, rozbiegane oczy, zdające się spoglądać prosto w duszę.
  Byłyśmy pogrążone w ciszy jeszcze przez parę chwil, potem wprawiła mnie w osłupienie swoimi słowami.
-Uśmiechnij się- rzekła, jak gdyby znała mnie od urodzenia.
-Nie widzę potrzeby- odpowiedziałam cicho, na co ona życzliwie wygięła usta.
-Zawsze warto to robić. Na kogo czekasz, kruszynko?
  Nie miałam zbytniej ochoty na rozmowę, ale, nie wiedzieć czemu, chciałam ją kontynuować.
-Na nikogo.
-Jak to?-kobieta zmarszczyła brwi.
-Naprawdę na nikogo nie czekam.
-Nie jesteś za młoda na samotną podróż? Dokąd się wybierasz?
-Przyjechałam z Wenecji. Ja…uciekłam z domu.
  Ostatnie zdanie przecięło powietrze niczym błyskawica. Ugodziło wprost w umysł, przedzierając się przez rzeczywistość i brzmiąc nienaturalnie w ustach, tak niewinnie wyglądającego, dziecka. Zapewne myślisz, że postąpiłam głupio, ale czego innego chcesz oczekiwać od dziecka, które po raz pierwszy zetknęło się z zainteresowaniem i zrozumieniem? W tych świecących oczach, zdających znać się na każdej sztuczce losu, widziałam jakiś ratunek, widziałam to, czego szukałam od lat: zdolność do miłości.
-Tak daleko!- wykrzyknęła z niedowierzaniem- zapewne nie masz się teraz gdzie podziać?
-Nie mam pieniędzy.
-To nie ma znaczenia. Przenocujesz u mnie, dobrze?
-U pani?- odkryłam szeroko odkryte oko.
-A co, wolisz spać na ulicy? Rano i tak będę zmuszona oddać cię policji.
-Proszę…tylko nie to! Nie mogę wrócić do domu bo…
-Cii- przerwała mi- nie chcę tego wiedzieć. Musisz tam jechać, sama zginiesz.
  Nie miałam siły się dalej wykłócać. Nagle poczułam się zmęczona, słaba i bardzo ciężka. Nie pojawił mi się w głowie żaden alarm. Nikt nigdy nie uczył mnie, by nie ufać nieznajomym.
 -Jak masz na imię?
-Cynthia.
  Skinęła głową na znak, że przyjęła to do swojej świadomości.
-Niedługo przyjedzie mój wnuczek, w tedy pójdziemy do domu.
  Chłopiec. Do tej pory przedstawiciele płci przeciwnej kojarzyli mi się tylko z pomnożoną wrednością i idiotyzmem. Logicznym było to, ze od tego nie oczekiwałam niczego dobrego.
  Byłam w stanie znieść wszystkie obelgi, byleby nikt nie dowiedział się, co spotkało mnie na ruinach.
  W sumie i tak wszystko było już stracone. Jak mogłam łudzić się, że, od tak sobie, ucieknę z domu?
  Zaufałam obcej kobiecie, niepotrzebnie. Poczułam się zdradzona.
  Nie chciałam wtedy myśleć o tym, jak wytłumaczę się mamie. Bałam się jej reakcji na „to”.
  Pani zawołała kogoś i pomachała w jego kierunku. Podszedł do nas uśmiechnięty brunet. Taszczył za sobą ogromną walizkę. Na pierwszy rzut oka było widać, że był starszy ode mnie.
  Utulenie, całus w policzek, wymiana radości i wyraźna ulga, której nie rozumiałam.
-Tak się cieszę, że cię widzę.- chłopiec ani razu nie skierował na mnie swoich oczu.
-To jest Cynthia, będzie dziś z nami spała, a to Tom, mój wnuczek.
  Spojrzał na mnie wrogo, nie wiedziałam dlaczego. W końcu nic jeszcze o mnie nie wiedział.

***

  Siedziałam na blacie kuchennym, z zaciśniętymi zębami.
-Proszę, pozwól mi zmienić twój opatrunek.
-Nie zdejmę go.
-Muszę dać ci świeży, tak będzie lepiej dla rany.
-Nie mam żadnej rany.
-Bez powodu go nie założyłaś.
  Tom siedział niedbale oparty o krzesło i z lekkim zażenowaniem, przyglądał się całemu zajściu.
-Babciu, daj jej spokój. Jest głupia i nie dba o swoje zdrowie to jej sprawa, i tak rano się jej pozbędziesz.
-Nie jestem głupia!-wrzasnęłam zanim zdążyłam się powstrzymać.
-Po pierwsze, Thomasie-zignorowała mój krzyk-nie pozbędę się jej, tylko oddam prawnym opiekunom. Pozbyć się można upierdliwego owada. Po drugie możesz iść do pokoju i rozpakować swoje rzeczy. Twoje uwagi są tutaj całkowicie zbędne.
  Naburmuszony chłopak opuścił kuchnię. Kobieta  znów przybrała zatroskany wyraz twarzy.
- To jak, pozwolisz mi się zająć twoim okiem?
-Naprawdę nie widzę potrzeby- zmusiłam się na uprzejmy ton-czy mogłabym się wykąpać?
  Zmiana tematu okazała się być chwilowym zbawieniem. Wiedziałam, że, kiedy tylko opuszczę łazienkę, zacznie się od nowa.
  Potrzebowałam kąpieli i relaksu, ale i tak nie dałam rady się odprężyć. Zbyt wiele pytań mnie dręczyło, zbyt bardzo się bałam.
  Przez moją nieuwagę opatrunek został zamoczony. Odkleił się przez co wpadłam  w panikę. Usiłowałam przykleić go z powrotem, ale moje zabiegi na nic się nie zdawały. Postanowiłam nie wychodzić ze środka tak długo, jak to będzie możliwe. Gorączkowo myślałam, lecz w głowie zalegała sama pustka.
 -Cynthia? Cynthia! Wszystko w porządku?
  Pukanie do drzwi skojarzyło mi się z wystrzałem armaty. Wzmocniony przez łazienkowe echo, odgłos faktycznie brzmiał jak wojenny wyrok śmierci.
 -Tak, tak- odpowiedziałam szybko i nerwowo. Zbyt nerwowo, kobieta nie była głupia.
-Na pewno?
-T-tak!
-Ubierz się, wchodzę.
  Ten ton nie zezwalał na sprzeciw. Jeszcze nigdy żaden rozkaz tak na mnie nie zadziałał. Miał w sobie poklask tłumów, głębię oceanu. Wzmocnienie czegoś…czegoś…nienamacalnego.
  Owinęłam się ręcznikiem i stanęłam na środku łazienki, naprzeciwko drzwi. Czekałam wyprostowana, z sercem podchodzącym do gardła, na koszmarne szczęknięcie zamka. Stało się. W progu stanęła kobieta z szeroko otwartymi oczami. Spuściłam głowę i wzrok, po policzkach zaczęły mi spływać pojedyncze krople, które szybko zamieniły się w rwące potoki.
  Babcia chwiejnym krokiem podeszła bliżej, złapała mnie za podbródek i uniosła ku górze, by lepiej mnie widzieć. Jej wzrok nie zdradzał przerażenia i odrazy tylko głęboki smutek. Jakby wiedziała wszystko, czego ja nie.
-Wytrzyj się i załóż czyste ubrania- powiedziała głosem wypranym z emocji, wydającym się mieszać z wszechobecną, grobową ciszą. Złe wieści wisiały w powietrzu i opadały na moją skórę, dusząc ją i drapiąc, doprowadzając do gęsiej skórki.
  Zniknęła na moment, a gdy wróciła, trzymała stosik ubrań. Przyjęłam go i szybko spostrzegłam, że ciuchy były męskie. Domyśliłam się, że należały do Toma. Były za duże, ale nie śmiałam narzekać.
 Kobieta zaprowadziła mnie wzdłuż korytarza do niewinnie wyglądających, dębowych drzwi. Prowadziły do piwnicy. Zeszłyśmy po stromych schodkach do pachnącego kadzidłami pomieszczenia.
  Wszędzie były pouwieszane niewielkie lampki, dające mdłe światło. Na odrapanych ścianach wisiały kępy zielska. Mnóstwo szaf i szafeczek, a za szybkami podejrzane słoiki, pudełka, półmiski. Sterty ksiąg piętrzyły się na podłodze.
  Podsunęła mi taboret i rozkazała usiąść. Działała szybko, jakby coś ją goniło.
-Opowiedz mi dokładnie, co się stało.
 Opowiedziałam. Kiedy skończyłam, kobieta zamaszystym ruchem strąciła kilka ksiąg z najwyższych stert i zaczęła je energicznie przeszukiwać. Lęk narastał we mnie z każdą sekundą.
  W końcu znalazła to, czego szukała. Przeczytała kilka linijek i chwyciła się jedną ręką za włosy, doszczętnie rozwalając koka. Mocno nacisnęła na wytłuszczony napis, aż jej opuszek palca zbielał.
  Czar Kezuwey (Klątwa lalkarza)”
  Na dole strony został umieszczony rysunek przedstawiający wątłą postać powyginaną we wszystkie strony. Jej ręce były uwieszone na sznurkach, twarzy brakło wyrazu, usta były rozwarte.
  Myślałam, że serce zaraz wyskoczy mi z gardła. Czy tym miałam się stać? W mojej głowie wybuchały wulkany myśli. Poczułam zawroty, widziałam mroczki.
  Kobieta powoli odsunęła książkę, szuranie zabrzmiało przerażająco głośno.
  Czas wlókł się niemiłosiernie, a ona wciąż milczała. Pochylała się wspierając ręce             o kolana i nie spuszczała ze mnie wzroku. W końcu odważyłam się przerwać ciszę. Przypominało to wynurzenie się spod  tafli wody. Wszystko zaczęło powoli nabierać kolorów, czas normował się.
-Czy dowiem się…
-Tak- nie pozwoliła mi skończyć. Jej odpowiedź była tak szybka, machinalna, jakby ciążyła jej od początku tej niezręcznej ciszy. Jakby chciała się jej jak najszybciej pozbyć, ale wcześniej nie wiedziała jak. Była jak pierwszy pocisk wystrzelony przez niedoświadczonego żołnierza, który z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami, po długim oczekiwaniu, szybko nacisnął na spust, by mieć to już za sobą.
-Czar Kezuwey…to…ty…ktoś…-potrząsnęła głową- ktoś podrzucił ci maskę. Wszystko było zamierzone, to gra. Teraz zmieniasz się, stajesz się…lalką. Niezdolną do własnego zdania, wykonującą rozkazy, piękną po kres czasu.


niedziela, 11 maja 2014

Rozdział III Defekt

  Nie było łatwo, ale w końcu udało mi się pogodzić z tamtym wypadkiem.
  Zdarzało się, że budziłam się w nocy z krzykiem, ale nic poza tym.  Wszystko wróciło do normy, dzieciaki wciąż mi dokuczały, a ja ciągle włamywałam się do teatru. W sumie nie wiem, czy to określenie jest trafne, bo jak można wkraść się do czegoś, co już pewnie do nikogo nie należy? Bywałam tam codziennie, tak jak kiedyś. Inne dziecko na pewno zaprzestałoby odwiedzania tego miejsca i znalazło nowe, ja natomiast mimo wszystko czułam się z nim silnie związana. Jakaś tajemnicza siła pchała mnie w jego kierunku.
  Pewnie myślisz, że trudno mi było czuć się tam swobodnie. Mylisz się. Ze wszystkich sił starałam się zapomnieć o masce, więc zajmowałam się grą. Sprawiało to, że dosłownie wszystko inne wylatywało mi z głowy. Skupiałam się na odpowiedniej pozie, intonacji, wymowie. Czasem wymyślałam własne tańce lub pieśni. To w zupełności wystarczało. Może właśnie dlatego ciągle tam wracałam? Może nie żadna siła, ale zwykła naiwna pogoń za marzeniami ciągnęła mnie w te strony.
  Od tamtego zdarzenia minął już rok. Skończyłam 11 lat i nieco urosłam. Mój głos się odrobinę zmienił, dzięki temu śpiewałam lepiej.
  Stałam na  środku sceny, z rękoma uniesionymi w górę. Odgrywałam coś, naprawdę nie pamiętam co. W końcu minęło już tyle czasu. Nagle świat gwałtownie zawirował. Trwało to tylko chwilkę, ale wystarczyło bym przeniosła się w zupełnie inne miejsce.
  Znalazłam się na deskach scenicznych w przepięknej budowli. Obszerna estrada tonęła w blasku reflektorów. Przede mną stał multum siedzisk obitych czerwonym materiałem. Zdawać by się mogło, że sala jest pusta, jednak w ostatnim rzędzie,             w cieniu, siedziała jakaś postać. Z tej odległości nie byłam w stanie wyraźnie jej dostrzec. Była dla mnie niczym duch.
  Bogactwo wystroju zapierało dech w piersiach. Był to z pewnością teatr, w którym występowali najznamienitsi aktorzy. Ale co ja tam robiłam?
  Poczułam nieprzyjemne łaskotanie w gardle oraz mrowienie w czubkach palców. Miałam w głowie myśl, która wciąż mi uciekała, jakby nie należała do mnie.
  Nie pewna, co mam robić, po prostu stałam. Nie zwracałam uwagi na nieznajomego, który czujnie mnie obserwował. Z zachwytem w oczach przyglądałam się wnętrzu.
   Usłyszałam melodię wywodzącą się z pozytywki. Z początku była cicha, potem jej głośność stopniowo rosła. Była naprawdę piękna. Miała w sobie coś z magii.
   Mrowienie nie ustępowało ani nie wzmagało się, dodatkowo poczułam jakby ktoś wbił mi w kark mnóstwo szpilek. Mimo wszystko nie bolało mnie prawie wcale, momentami czułam nawet przyjemne łaskotanie.
  Stałam nieruchomo. Mięśnie nóg miałam otępiałe, bałam się ruszyć je na siłę.  Odruchowo położyłam dłoń w miejsce ukłuć.  Moje palce zetknęły się ze skórą, nic tam nie było.
  Po jakimś czasie, nie wiem dokładnie ponieważ straciłam jego poczucie, znowu pozostało tylko mrowienie.
  Zrobiłam krok do przodu i po raz kolejny wszystko zaczęło się kręcić. Poczułam, jakbym spadała.
  Z powrotem byłam na ruinach, a dokładniej leżałam. Chropowate deski dotykały mój policzek.
  Oczywistym jest to, że byłam zmieszana i zdziwiona. Jednak nie aż tak bardzo, jak po włożeniu maski. Gorzej niż w tedy już chyba być nie mogło.
  Pozbierałam się z ziemi i znów dotknęłam karku.
  Mój wrzask spłoszył wszystkie okoliczne ptaki. Wzleciały w niebo zasłaniając słońce. Były pewnie tak przerażone, jak ja. Gdybym mogła, też bym odleciała. Ale jak miałabym uciec przed samą sobą?
  Na moim karku nie było już skóry, tylko chłodne drewno. Twarde i wyszlifowane, jakoby najlepszej jakości.
  Upadłam na kolana i rozpłakałam się gorzko. Wyłam niczym niemowlę.
-Jak?! Dlaczego?!- krzyczałam. Zacisnęłam piąstkę i uderzyłam nią w deski. Raz, dwa, trzy, a potem przestałam. Położyłam się oplatając kolana rękoma i łkałam po cichu.
  Nie miałam nikogo, komu mogłabym o tym powiedzieć, a tak bardzo chciałam to zrobić.
  Dziecko z biednej rodziny nie dość, że samo jak palec, wyśmiewane, wyszydzane, dręczone to jeszcze na dodatek wplątało się w…coś. Bo jak mogłam to nazwać? Wtedy jeszcze do końca nie wiedziałam, co mi jest ani jak to określić.
  Gdy zaczęło się ściemniać, zabrałam swoje rzeczy i skierowałam się w stronę domu. Przestałam już płakać, lecz wciąż czułam się paskudnie.
  Na domiar złego, natknęłam się prosto na chłopaka, który uwielbiał mi dokuczać. Nie wiedziałam, jak ma na imię więc sama wymyśliłam mu nazwę- Melon. Wykazałam się pomysłowością typowo dziecięcą.  
  Był, jak na swój wiek, wysoki oraz szeroki, miał okrągłą twarz, odstające uszy, krótko przystrzyżone włosy i obrzydliwy uśmiech odsłaniający krzywe zęby. Był bogaty i rozpieszczony. Jego głos przypominał buczenie.
  Szłam zamyślona więc zauważyłam go dopiero, kiedy się z nim zderzyłam.
-Uważaj jak łazisz!- burknął i mnie popchnął. W widowiskowy sposób upadłam na pupę. Zaśmiał się i chyba uznawszy, że skoro już tu jestem, może się nade mną trochę poznęcać, ruszył w moją stronę.
  Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam uciekać. Już mnóstwo razy przekonałam się o tym, że byłam od niego wolniejsza. Wtedy po raz pierwszy udało mi się uciec. Napędzana strachem, smutkiem oraz zwątpieniem mogłabym prześcignąć wiatr.

***
  Znów te oślepiające reflektory, bogactwo wystroju i piękna muzyka. Nie musiałam długo czekać na powrót do teatru marzeń, od ostatniego pobytu nie minęły nawet dwa tygodnie.
  Tamtym razem wiedziałam, czego się spodziewać. Faza oszołomienia trwała tylko chwilę.
  Kiedy poczułam ukłucia, z trudem przezwyciężyłam otępienie mięśni. Przypominało to wychodzenie z bagna. Udałam się do wyjścia najszybszym tempem na jakie było mnie stać. Pchnęłam obszerne drzwi pewna, że zaraz obudzę się z tego koszmaru. Niestety moim oczom ukazała się…identyczna sala. Za kolejnymi drzwiami następna i tak ciągle. Od wyjścia do wyjścia biegłam coraz szybciej, bardziej przerażona i mokrzejsza od łez.
  Niewidzialne szpilki dręczyły lewą część mojego czoła.
  W końcu coś się wydarzyło. Cały budynek zaczął się trząść, na ścianach pojawiły się pęknięcia. Spory kawał sufitu upadł na scenę robiąc w niej ogromną dziurę.
  Kolejnym, co się stało był ogromny ból głowy, mający swoje centrum w miejscu,             w którym jeszcze przed chwilą czułam ukłucia.  Uklękłam na jednym kolanie i wbiłam paznokcie w skórę okalającą moją czaszkę. Po paru minutach zaczęłam krzyczeć, pot oblał moje ciało.
  Teatr trząsł się coraz mocniej, deszcz gruzów zasypywał posadzkę. Nie byłam                w stanie się ruszyć, nawet nie wiedziałam, jakie niebezpieczeństwo mi grozi. Ból przyćmił moją świadomość, która już powinna alarmować. W każdej chwili mogłam zginąć przysypana odłamkami sufitu.
  Nagle jakiś mężczyzna mnie podniósł. Otworzyłam oczy tylko na chwilę, ale to wystarczyło bym zobaczyła jego gęstą brodę. Nawet nie zapamiętałam jej koloru. Trzymał mnie mocno, nie pozwalając bym, w ataku drgawek, upadła na ziemię.
  Biegł, czułam jak szybko się poruszamy. Nagle jego stopa napotkała jakąś przeszkodę, poleciał do przodu wypuszczając mnie ze swoich objęć. Z impetem uderzyłam głową o ziemię. Jakim cudem nie straciłam świadomości? Tajemnicza siła po raz kolejny nie była dla mnie łaskawa.
  Oszałamiający atak cierpienia nie pozwalał nawet kiwnąć palcem. Nie umiałam już krzyczeć, mogłam tylko leżeć nieruchomo.  Spod półprzymkniętych powiek widziałam rozmazany obraz. Mężczyzna przez jakiś czas leżał, nie byłam pewna, czy żyje. Był do mnie odwrócony plecami. Nagle drgnął i zaczął się powoli podnosić. Kiedy usiadł, spojrzał w moją stronę.
  Jego widok nie był najpiękniejszy na świecie. Pół twarzy miał zalane krwią, przez lewą część czoła po łuk brwiowy, skroń i część kości policzkowej biegła okropna rana. Przyglądał mi się z wyraźnym napięciem, jakby na coś czekał.
  Niemalże od razu poczułam jeszcze potężniejszą falę bólu. Zaczęłam od cichego jęknięcia, który szybko przeszedł w donośny wrzask. Gruzy zaczęły spadać szybciej i w większej ilości. Choć spadały blisko nas, żaden w nas nie trafiał.
  Często, ktoś mówi, że chyba mu zaraz głowa pęknie. Jest to bardzo wyolbrzymione stwierdzenie. W tamtym momencie mogłabym go ze spokojem użyć, ponieważ moja czaszka naprawdę ulegała zniszczeniu. Tego bólu nawet nie da się opisać.
  Zaczęło się od lewej części czoła, przeszło przez oko i kawałek za nim się zatrzymało. Miałam wrażenie jakby spływała po mnie lawa, jakby w mój oczodół ktoś wbijał nóż. Nic nie widziałam, nie poczułam nawet, jak mężczyzna znów mnie podnosi.
  Nagle wszystko zniknęło. Całe cierpienie i otępienie rozpłynęło się, jakby go nigdy nie było. Z powrotem byłam na ruinach spalonego teatru, w tej samej pozycji, co ostatnio, jakbym spadła z nieba.
  Powoli wstawałam, bojąc się, że gwałtowny ruch przywoła ból. Nic się nie działo.
  Noc wcześniej padało, więc na ruinach było mnóstwo kałuż. Przejrzałam się w jednej z nich.

  Miejsce, w którym ból był najsilniejszy, przedstawiało drewno, takie samo, jak to na karku. Było białej barwy. Przez moją twarz biegło pęknięcie, a lewe oko straciło swoją barwę oraz oślepło. 

wtorek, 29 kwietnia 2014

Rozdział II Wyższy stopień bólu

 Kilka dni później czołgałam się pod płotem. Jakiś zadzior znowu rozerwał moją bluzkę, działo się to prawie za każdym razem, gdy próbowałam dostać się na teren teatru.
 Omiotłam spojrzeniem tak dobrze mi znaną okolicę.
 Na zarośniętej płaszczyźnie wznosiły się sterty gruzów. Osmolone cegły w przedziwny sposób kontrastowały z zielonym mchem. Gdzie niegdzie Matka Natura postawiła kępę krzewów. Na środku placu stała scena, również przypalona. W jednym miejscu deski zapadły się do środka, w innym zaś ogień je doszczętnie zniszczył, gdzie indziej  wyrosło drzewo. Mimo tych wszystkich szkód, były miejsca, w których można było spokojnie postawić stopę.
 Teatr został „zabity” przez dwa czynniki: ogień i czas. Efekt był makabryczny.
 To tu, to tam stały pojedyncze, kruszące się ściany. U ich stóp piętrzyły się zwaliska rozwalonych brył. Panował ogólny bałagan.
 Zrzuciłam plecak na ziemię i wsparłam ręce na biodrach. Nie miałam ani rekwizytów, ani scenariusza. Nie było dla mnie problemem by zrobić wszystko od nowa, lecz sam sposób, w jaki je straciłam, był bardzo bolesny i upokarzający.
 Usiadłam na, złamanej w pół, desce i zaczęłam śpiewać. Mój głos niósł się po ruinach, płynął między gruzami.
 -Dziewczynka zapomniana
Wzniosła się ku chmurom
Jej świadomość zadeptana
Przeciwstawiła się murom.
Dziewczyna utalentowana
Czaruje na scenie
Niegdyś dziewczynka zapomniana
Dziś dziewczyna uwielbiana.- wyśpiewywałam swoje marzenia. Niestety nie mogłam liczyć na większą publiczność niż wszechobecne powietrze. Zadowalałam się zapomnianą placówką, papierowymi rekwizytami oraz akompaniamentem muzycznym, wykonanym przez ptaki. 
  Promyk słońca odbił się od czegoś, co leżało w dziurze, w scenie. Zaciekawiona spojrzałam w tamtą stronę. To miejsce było tak opuszczone, że nikt prócz mnie tu nie przychodził, brakło więc śmieci. Co to mogło być?
 Często znajdowałam tutaj strzępki starych kostiumów, rozwalone części rekwizytów i stłuczone szyby. Mnóstwo stłuczonych szyb. Może to od nich odbijało się światło?
 Nachyliłam się nad wyrwą i spojrzałam w głąb. Na dnie błyszczało się metalowe pudełko z delikatnymi zdobieniami. Zachwycona sięgnęłam po nie. Przejechałam palcem po misternych wybrzuszeniach, a następnie otwarłam je. Moje oczy i usta rozchyliły się w niemym zachwycie.
 W pudełeczku, na aksamitnej poduszce, leżała maska utrzymana w zimnych kolorach, bez zbędnych dekoracji. Wiły się po niej te same misterne znaki, co na opakowaniu. Niby taka prosta, a jednak zapierała dech w piersiach.
  Od razu zapragnęłam ją założyć.
-Będzie idealna na karnawał!- pisnęłam. Zawsze marzyłam o udziale w nim. Nie jako zwykły mieszkaniec Wenecji bądź turystka, ale jako aktorka.
 Gdzieś tam, w głębi mojej świadomości, zapalała się czerwona lampka mówiąca o niebezpieczeństwie i o tym, że to bardzo dziwne, iż  znalezisko ocalało. Zignorowałam to. Moje myśli już wybiegły w przyszłość, widziałam siebie w pięknej masce i tłumy, które mnie podziwiają.
 Mieszkania w Wenecji były bardzo drogie, a ja nie miałam zbyt dużo pieniędzy. Mama mimo wszystko upierała się, by tutaj zostać. Przez jej widzimisię prawie na nic nie było nas stać, nie wspominając już o przepięknej masce. Chyba dlatego dzieci się ze mnie śmiały. Nosiłam stare ubrania, koślawo pozaszywane w wielu miejscach, nie miałam olśniewających zabawek, tylko własnoręcznie wykonane  drobiazgi. No i kochałam teatr, a dokładniej operę, której początek wiąże się z Wenecją. Zabawne, prawda? 
 Gdy tylko maska zetknęła się z moją skórą, poczułam szarpnięcie. Niewyobrażalny ból zwalił mnie z nóg. Nie był on ani fizyczny, ani psychiczny. Cierpiała moja dusza.
 Otwierałam szeroko usta i łykałam ogrom powietrza, ale to nic nie dawało. Wciąż się dusiłam. Oczy przeszły mi krwią, żyły na czole, szyi i rękach wystąpiły na wierzch. Wbijałam paznokcie w spróchniałe deski. Trzęsłam się i wiłam, moja klatka piersiowa unosiła się kilka centymetrów nad ziemię, a potem z impetem opadała.
 Przed oczami migotały mi kolorowe światła, wyłaniające się kolejno z ciemności. Nie widziałam nic poza nimi.  Różnobarwne kropelki wirowały co raz szybciej i szybciej. Znikały i powracały, jaśniały i ciemniały, rozmywały się i wyostrzały, przybliżały i oddalały.
  Miałam wrażenie, jakby jakaś ognista dłoń przeszukiwała moje wnętrzności niczym kobiecą torebkę. Jakby wszystkie ręce z całego świata uderzały moje ciało rozpalonymi młotkami. Jakby multum niesfornych dzieciaków ciągnął mnie za włosy. Choć leżałam, czułam, że ktoś bije mnie po plecach podpalonym batem.
 W tym momencie dwa określenia, cierpienie i rozkosz, zlały się w całość, ponieważ nie było żadnego słowa, które opisywałoby mój stan, a wszystkie, które mogłyby przyjść mi na myśl, były zbyt delikatne. Każdy z ciosów, wymierzony przez moich dręczycieli, zdawał się być głaskaniem przy obecnych katuszach.
 Wiłam się i krzyczałam na zniszczonych deskach. Może 5 minut, może godzinę, może dzień.  Całkowicie straciłam rachubę czasu. Powinnam była zemdleć, ale jakaś tajemnicza siła kazała mi pozostać świadomą.
 Gdy to wszystko się skończyło, słońce już zaszło. Wciąż leżałam, dysząc ciężko, zalana potem. Ubranie przykleiło się do mojego rozpalonego ciała.
 Drżącą ręką dotknęłam twarzy. Nie wyczułam na niej maski.
 Nic nie rozumiałam. Bardzo się bałam, bardziej niż  kiedykolwiek.
 Dźwignęłam się z desek i odrętwiała zeszłam na ziemię. Przejrzałam się w odłamku rozbitego lustra.
 Nic się nie zmieniłam. Ciągle miałam szczupłą, twarz, szpiczasty podbródek i delikatny, mały nosek. W moich oczach, teraz szeroko otwartych, ze zwężonymi źrenicami, wciąż szalało morze błękitu. Długie, proste, hebanowe włosy opadały na wychudłe ramiona i kończyły się przy kościstych łokciach. Niezmiennie byłam niska i mizerna. Gdybym była w tedy bardziej przytomna, na pewno dostrzegłabym minimalne zmiany. Podkrążone, zaczerwienione oczy, pogryzione do krwi usta i niezdrowo bladą cerę.
 Chwyciłam plecak i wróciłam do domu. Moja twarz zastygła w wyrazie bezkresnego przerażenia. Szeroko otwarte oczy, lekko rozchylone usta, szybki oddech.
-Hej! Aktorzyno!- ktoś za mną zawołał. Zignorowałam go i poszłam dalej, obojętna. Ten ktoś spróbował zaczepki jeszcze kilka razy, ale potem się poddał widząc, że moja mina się nie zmienia. Ani razu na niego nie spojrzałam.
 W domu nie zjadłam kolacji, nie spałam też przez całą noc.

 Do tego czasu nie wiedziałam, że da się myśleć o niczym, ale ja właśnie tak spędziłam następne tygodnie, żyjąc, jak robot z ziejącym pustką umysłem

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Rozdział I Ta słabsza

  Biegłam, co sił tchu, ale oni i tak byli ode mnie szybsi. W mgnieniu oka, któryś z nich dogonił  mnie i złapał za rękę. Jego uchwyt był tak mocny, że aż musiałam zagryźć wargę, by nie pisnąć. 
 Nabili mi sporego siniaka na nodze, wyrwali trochę włosów, nie szczędzili w wyzwiskach, używając słów, których nawet nie rozumiałam, i wciąż im było mało. Ciągle na nowo mnie gonili, łapali, bili i pozwalali uciec. W moich oczach nie byli ludźmi, lecz zwierzętami, okrutnymi mięsożercami, którzy zanim pożrą swoją ofiarę, bawią się nią. 
 Jeden z nich, ten wyższy, przytrzymał mnie, boleśnie wykręcając ręce. Drugi zaś chwycił mój plecak. Strach złapał mnie za serce. Jeśli dowiedzą się, co jest w środku…ta myśl tak mnie przerażała, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, co mogą zrobić.
 Zanim go otworzył, przybyło kilka innych dzieci. Świetnie, jak zwykle zrobiono widowisko z dręczenia słabszych.
 Wysypał całą jego zawartość na chodnik. Puścił mimo uszu moje wrzaski, błagania i łkania, które zdawały się go tylko nakręcać. Na ziemi wylądowało kilka nieudolnie wykonanych, papierowych masek, połamane kredki, wyszczerbione nożyczki, parę kartek, zapisanych koślawym, dziecięcymi pismem  i, pobrudzony niebieskim tuszem, miś.
  Wszyscy zgromadzeni wybuchnęli głośnym śmiechem, a chłopiec podniósł jakiś świstek.
-Akt siódmy, scena druga- zaczął kpiącym tonem, dzieci zawtórowały mu obrzydliwym rechotem.
  Miałam wrażenie, że jakaś oślizgła macka zaciska mi się na żołądku. Chciałam płakać, krzyczeć i uciekać jak najdalej.
 Chłopak, który mnie trzymał, rozluźnił uchwyt i pchnął do przodu, wprost na trzymającego kartkę. Ten spiorunował mnie wzrokiem, chwycił za koszulkę i uniósł kilka centymetrów nad ziemię. Byłam niska i bardzo chuda, moje ciałko nie stawiało żadnego oporu.
-Uważaj, pokrako-warknął.
  Nie zdążyłam nawet mrugnąć, a już jego pięść zderzyła się z moim policzkiem. Ku uciesze wszystkich, jęknęłam.
 Cisnął mną o ziemię, nie utrzymałam się i upadłam, zdzierając sobie kolano.
 -Masz, aktorzyno. Graj!- obrzucił mnie skrawkami scenariusza.
 Milczałam. Leżałam wsparta na łokciach, włosy przysłaniały mi twarz. Nie płacz, nie płacz, nie płacz, wciąż powtarzałam w myślach. Bądź silna, dodawałam, co jakiś czas.
-Skoro milczysz…nie zasługujesz na ten tekst, na miano aktorki, na nic-wycedził pochylając się nade mną.
-Nigdy nie nazwałam się aktorką- powiedziałam cicho. Głos mi drżał, załamywał się co chwilę.
  Do dziś nie rozumiem, co powiedziałam nie tak, ale to go bardzo rozzłościło. Chwycił mnie za włosy i pociągnął w górę. Krzyknęłam. Spojrzał mi głęboko w oczy, odchrząknął i splunął między nie. Następnie puścił, pozwalając bym znów uderzyła o ziemię.
  Zamaszystym ruchem podniósł wszystkie kartki i maski leżące na ziemi. Wyciągnął zapałki i podpalił je.
-Jak już mówiłem, nie zasługujesz- powiedział i po paru minutach odszedł, w raz ze swoją bandą, zostawiając mnie samą z popiołem mojej pasji.
***
 Weszłam po cichu do domu. Bardzo zależało mi na tym, żeby mama mnie nie zobaczyła. Niestety, jak zwykle, szczęście mi nie dopisało i natknęłam się prosto na nią.
-Cynthuś…-zaczęła. Jej zmartwione spojrzenie błądziło po mojej twarzy, po spuchniętym policzku, naznaczonym słonymi drogami, wyznaczonymi przez łzy.
  W odpowiedzi tylko pokręciłam głową i wyminęłam ją. Słone krople znów zaczęły płynąć mi z oczu. Mama pozwoliła mi iść samotnie na górę, płakać całą noc. Ani razu do mnie nie zajrzała, nie zaproponowała mi herbaty ani nie przyniosła lodu by obłożyć policzek.

 To nie było tak, że jej nie interesowałam. Po prostu nie wiedziała, jak mi pomóc i nie chciała patrzeć, jak się smucę. Zawsze bardzo chciałam w to wierzyć, jednak podświadomie wiedziałam jaka jest prawda.