Znowu ta twarz, ona przyprawiała mnie o dreszcze.
Przybliżała się i oddalała. Przez jasną brodę przeciekały strumienie krwi. Ona
zdawała się być najwyraźniejsza, reszta twarzy była zamazana. Widziałam jeszcze
tylko okropną ranę, która zaczynała się w lewej części czoła, biegła przez łuk
brwiowy i skroń, by zakończyć się w połowie policzka. Wyglądała jak czerwona
rzeka w okresie wiosennym. Wylała. Wylała mnóstwo krwi.
Kręciło mi się w
głowie, wokół mnie wirowały gruzy. Sama nie wiedziałam, czy to sypie się
budynek, czy mój świat.
Nagle spomiędzy
wirów wyłoniła się czyjaś dłoń. Bez namysłu chwyciłam ją. Poczułam się tak,
jakby ktoś wyciągnął mnie spod wody. Gwałtownie zaczerpnęłam powietrza i
otworzyłam oczy.
Znowu zobaczyłam
tą twarz. Tym razem broda była ciemna, ale prócz koloru nic się nie zmieniło.
Po raz kolejny
lawina odłamków, pomocna dłoń i niewyraźne oblicze. Ruda broda kontrastująca ze
szkarłatną posoką.
Następnie był już
tylko krzyk.
-Obudź się! Cynthia!- Tom potrząsał mną gwałtownie.
-Nie! Zostaw mnie! Odejdź! Precz!- wyrywałam się, darłam
niesamowicie i zalewałam łzami. Oczami wyobraźni wciąż widziałam mężczyznę ze
snu, człowieka z teatru.
Po krótkiej
szamotaninie odzyskałam panowanie nad sobą. Gdy zorientowałam się, że to Tom,
mocno pobladłam.
-Wybacz ja…
-Nie obchodzi mnie to- przerwał mi zimnym tonem. Spojrzał
na swoje nadgarstki, podrapane do krwi.
-Prze…
-Cicho! Nic już nie mów, nie krzycz. Chcę spać,
dobranoc-zgasił światło i wrócił na swój materac.
Niedługo po tym w
progu pokoju stanęła babcia. Pstryknęła włącznikiem. Na jej zaspanej twarzy
malowało się przerażenie.
-Cynthia, czemu krzyczałaś?
-Miałam koszmar.
-Chodź-pociągnęła mnie za rękę i zaprowadziła do kuchni.
Wręczyła mi kubek
z ciepłym mlekiem i usiadła naprzeciw mnie.
-Myślę, że powinnaś mi o nim opowiedzieć.
Babcia nie
musiała mnie namawiać. Zrobiłam to, o co mnie poprosiła korzystając z tego, że
pamiętam jeszcze wszystkie szczegóły.
-Nie rozumiem, dlaczego się go boję. Przecież on mnie
uratował, w tedy, w teatrze.
-Myślę, że to przez to, że stało się to właśnie w teatrze
i jest to bezpośrednio związane z twoją…przypadłością.
-Hmm…-wlepiłam wzrok w parujące mleko. –Pewnie masz
rację.
Zapanowała
kilkuminutowa cisza. W ciągu niej zbierałam się na to, by po raz kolejny zadać
dręczące mnie pytanie.
-Babciu?
-Tak?
-Powiesz mi w końcu, kim jesteś?
Zaśmiała się
krótko i odstawiła już pusty kubek.
-Powiem- skinęła głową przymykając oczy. Wzięła głęboki
wdech i kontynuowała wypowiedź- czy ktoś kiedyś czytał ci bajki?
-Może kiedyś, ale tego nie pamiętam- odpowiedziałam nie
bardzo rozumiejąc, dlaczego się o to zapytała.
-Czy mogę ci teraz jedną opowiedzieć?
-Chyba tak.
-Dawno temu, w Bellschill, urodziła się pewna dziewczynka.
Jej rodzice byli zachwyceni swoim pierwszym dzieckiem. Tulili ją, kochali,
rozpieszczali, sprawili, że nawet nie potrafiła sobie wyobrazić świata bez
miłości. Wszystko było dla niej piękne, radosne i wielobarwne. Bardzo rzadko czuła
słony smak łez, a jak już się to zdarzało, szybko był wycierany przez
kochających opiekunów.
Wszystko nagle się zmieniło, gdy w wieku
dziesięciu lat dziecku zaczęły przytrafiać się dziwne rzeczy. Pewnego ranka
obudziło się z czterdziestodwustopniową gorączką, której niczym nie dało się
zbić. Następnie pojawiły się ogromne bóle głowy, podczas których białka
dziewczynki wyziewały na wierzch. Opuszki jej palców robiły się sine, a na
rękach występowały żyły. Często leżała jak kłoda i rozwierała usta jak ryba.
Zmartwieni rodzice zwoływali lekarzy z najdalszych zakątków Szkocji, ale żaden
z nich nie wiedział, co dolega ich dziecku. Często bredziła przez sen, a
brednie te były tak przerażające, że aż wezwano księdza. Ten stwierdził, że
dziecko nie jest opętane i szybko odjechał. Nie muszę chyba mówić, że
dziewczynka cierpiała niemiłosiernie. Ogromne skurcze żołądka nie pozwalały jej
zbyt dużo jeść. Od czasu do czasu z jej nosa puszczała się fala krwi. Po
miesiącu cierpień, paraliż nóg przestał jej pozwalać nawet na wykonanie choćby krótkiej drogi z pokoju do łazienki. Jej
rodzice szybko się poddali, przestali szukać lekarzy i spędzali z nią coraz
mniej czasu. Chyba uznali, że niedługo umrze ponieważ postarali się o kolejne
dziecko. Przestraszona matka kompletnie przestała widywać córkę z obawy, że
choroba przejdzie na nią lub na nową pociechę. Ojciec zaś większość czasu
spędzał w pracy, więc również nie zapewniał jej potrzebnego towarzystwa. Rano i
wieczorem karmił ją, nie wykazywał już przy tym entuzjazmu, nie zabiegał o to,
by zjadła odpowiednią ilość pokarmu. W tym samym czasie przynosił jej chłodne
obkłady, które powinna mieć zapewnione przez dwadzieścia cztery godziny, a nie
tylko dwa razy na dobę. Prawie w ogóle się do niej nie odzywał, bał się jej
dotknąć i na nią spojrzeć. W tej wychudzonej i bladej osóbce nie było już śladu
dawnego, roześmianego dziecka. Niegdyś świecące oczy, teraz były smutne i
mętne. Owo cierpienie i samotność były dla niej ogromnym ciosem. Nie potrafiła
sobie z tym poradzić, wciąż modliła się o śmierć. Tęskniła za śpiewem ptaków i
promieniami słońca. Wciąż widząc ciemny i zatęchły pokój zdołała zapomnieć o
tym jak wygląda świat poza nim.
Wszystko skończyło
się tak nagle, jak się zaczęło. Pewnego dnia dziewczynka obudziła się i nie
czuła już bólu. Sama usiadła, poruszała palcami od stóp i roześmiała się
głośno. Ten odgłos jak tysiące dzwoneczków rozdzwonił się po całym domu.
Myślała, że wszystko już skończone, że rodzice na nowo ją pokochają. Wstała z
łóżka i skierowała się do ich sypialni. Otwarła ostrożnie drzwi i weszła do
środka. Opiekunowie przebudzeni przez jej śmiech wiercili się niespokojnie.
Pierwsza ujrzała ją matka, otwarła szeroko oczy i zaczęła krzyczeć. Schowała
głowę pod kołdrę i wywrzeszczała histerycznie „Odejdź stąd! Odejdź stąd,
zarazo!”. Uśmiech momentalnie zszedł jej z twarzy, spodziewała się innej
reakcji. Wystraszona zrobiła krok do tyłu. Ojciec trwał w osłupieniu tylko
chwilę, szybko wstał, wziął koc i zarzucił go na nią. Owinięta dziewczynka
nawet nie próbowała się wyrywać. Włożył ją do samochodu i odwiózł do domu
dziecka. Zostawił ją pod drzwiami i odjechał bez słowa pożegnania.
Dziewczynka nie
przypadła do gustu innym dzieciom. Te maltretowały ją, nie miała żadnych
przyjaciół. Zamknęła się w sobie i już nigdy się nie uśmiechała. Odzywała się
tylko wtedy, kiedy musiała. Gdy skończyła jedenaście lat, zaczęły dziać się
jeszcze dziwniejsze rzeczy niż wcześniejsza choroba. Żarówki w pomieszczeniach,
w których przebywała, wybuchały, woda w czajniku gotowała się szybciej, włosy
innych dzieci elektryzowały się po choćby najmniejszym kontakcie fizycznym z
dziewczynką. W wieku czternastu lat została adoptowana przez tajemniczą
kobietę. Ta doskonale wiedziała kim jest dziecko. Otóż okazało się, że jest
zielarką, ale nie taką zwykłą jak myślisz. Posiadała niewielką moc służącą do
wyważania eliksirów o magicznych właściwościach. Wcześniejsza choroba była
mutacją organizmu, a wybuchające żarówki ustąpiły z wiekiem. Dziewczynka na
nowo poczuła, czym jest miłość. Dzisiaj jest już stara, ale wciąż wszystko
pamięta. Pragnie dać to samo, co otrzymała kiedyś, samotnej osóbce, która
przypomina jej siebie sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz siedzi naprzeciwko
ciebie i nazywasz ją swoją babcią.