Kilka
dni później czołgałam się pod płotem. Jakiś zadzior znowu rozerwał moją bluzkę,
działo się to prawie za każdym razem, gdy próbowałam dostać się na teren
teatru.
Omiotłam
spojrzeniem tak dobrze mi znaną okolicę.
Na zarośniętej
płaszczyźnie wznosiły się sterty gruzów. Osmolone cegły w przedziwny sposób
kontrastowały z zielonym mchem. Gdzie niegdzie Matka Natura postawiła kępę
krzewów. Na środku placu stała scena, również przypalona. W jednym miejscu
deski zapadły się do środka, w innym zaś ogień je doszczętnie zniszczył, gdzie
indziej wyrosło drzewo. Mimo tych
wszystkich szkód, były miejsca, w których można było spokojnie postawić stopę.
Teatr został
„zabity” przez dwa czynniki: ogień i czas. Efekt był makabryczny.
To tu, to tam
stały pojedyncze, kruszące się ściany. U ich stóp piętrzyły się zwaliska
rozwalonych brył. Panował ogólny bałagan.
Zrzuciłam plecak
na ziemię i wsparłam ręce na biodrach. Nie miałam ani rekwizytów, ani
scenariusza. Nie było dla mnie problemem by zrobić wszystko od nowa, lecz sam
sposób, w jaki je straciłam, był bardzo bolesny i upokarzający.
Usiadłam na,
złamanej w pół, desce i zaczęłam śpiewać. Mój głos niósł się po ruinach, płynął
między gruzami.
-Dziewczynka
zapomniana
Wzniosła się ku chmurom
Jej świadomość zadeptana
Przeciwstawiła się murom.
Dziewczyna utalentowana
Czaruje na scenie
Niegdyś
dziewczynka zapomniana
Dziś dziewczyna
uwielbiana.- wyśpiewywałam swoje marzenia. Niestety nie mogłam liczyć na
większą publiczność niż wszechobecne powietrze. Zadowalałam się zapomnianą
placówką, papierowymi rekwizytami oraz akompaniamentem muzycznym, wykonanym
przez ptaki.
Promyk słońca
odbił się od czegoś, co leżało w dziurze, w scenie. Zaciekawiona spojrzałam w
tamtą stronę. To miejsce było tak opuszczone, że nikt prócz mnie tu nie
przychodził, brakło więc śmieci. Co to mogło być?
Często znajdowałam
tutaj strzępki starych kostiumów, rozwalone części rekwizytów i stłuczone
szyby. Mnóstwo stłuczonych szyb. Może to od nich odbijało się światło?
Nachyliłam się nad
wyrwą i spojrzałam w głąb. Na dnie błyszczało się metalowe pudełko z
delikatnymi zdobieniami. Zachwycona sięgnęłam po nie. Przejechałam palcem po
misternych wybrzuszeniach, a następnie otwarłam je. Moje oczy i usta rozchyliły
się w niemym zachwycie.
W pudełeczku, na
aksamitnej poduszce, leżała maska utrzymana w zimnych kolorach, bez zbędnych
dekoracji. Wiły się po niej te same misterne znaki, co na opakowaniu. Niby taka
prosta, a jednak zapierała dech w piersiach.
Od razu zapragnęłam
ją założyć.
-Będzie idealna na karnawał!- pisnęłam. Zawsze marzyłam o
udziale w nim. Nie jako zwykły mieszkaniec Wenecji bądź turystka, ale jako
aktorka.
Gdzieś tam, w
głębi mojej świadomości, zapalała się czerwona lampka mówiąca o niebezpieczeństwie
i o tym, że to bardzo dziwne, iż
znalezisko ocalało. Zignorowałam to. Moje myśli już wybiegły w
przyszłość, widziałam siebie w pięknej masce i tłumy, które mnie podziwiają.
Mieszkania w
Wenecji były bardzo drogie, a ja nie miałam zbyt dużo pieniędzy. Mama mimo
wszystko upierała się, by tutaj zostać. Przez jej widzimisię prawie na nic nie
było nas stać, nie wspominając już o przepięknej masce. Chyba dlatego dzieci
się ze mnie śmiały. Nosiłam stare ubrania, koślawo pozaszywane w wielu
miejscach, nie miałam olśniewających zabawek, tylko własnoręcznie wykonane drobiazgi. No i kochałam teatr, a dokładniej
operę, której początek wiąże się z Wenecją. Zabawne, prawda?
Gdy tylko maska
zetknęła się z moją skórą, poczułam szarpnięcie. Niewyobrażalny ból zwalił mnie
z nóg. Nie był on ani fizyczny, ani psychiczny. Cierpiała moja dusza.
Otwierałam szeroko
usta i łykałam ogrom powietrza, ale to nic nie dawało. Wciąż się dusiłam. Oczy
przeszły mi krwią, żyły na czole, szyi i rękach wystąpiły na wierzch. Wbijałam
paznokcie w spróchniałe deski. Trzęsłam się i wiłam, moja klatka piersiowa
unosiła się kilka centymetrów nad ziemię, a potem z impetem opadała.
Przed oczami
migotały mi kolorowe światła, wyłaniające się kolejno z ciemności. Nie
widziałam nic poza nimi. Różnobarwne
kropelki wirowały co raz szybciej i szybciej. Znikały i powracały, jaśniały i
ciemniały, rozmywały się i wyostrzały, przybliżały i oddalały.
Miałam wrażenie,
jakby jakaś ognista dłoń przeszukiwała moje wnętrzności niczym kobiecą torebkę.
Jakby wszystkie ręce z całego świata uderzały moje ciało rozpalonymi młotkami.
Jakby multum niesfornych dzieciaków ciągnął mnie za włosy. Choć leżałam, czułam,
że ktoś bije mnie po plecach podpalonym batem.
W tym momencie dwa
określenia, cierpienie i rozkosz, zlały się w całość, ponieważ nie było żadnego
słowa, które opisywałoby mój stan, a wszystkie, które mogłyby przyjść mi na
myśl, były zbyt delikatne. Każdy z ciosów, wymierzony przez moich dręczycieli,
zdawał się być głaskaniem przy obecnych katuszach.
Wiłam się i
krzyczałam na zniszczonych deskach. Może 5 minut, może godzinę, może
dzień. Całkowicie straciłam rachubę
czasu. Powinnam była zemdleć, ale jakaś tajemnicza siła kazała mi pozostać
świadomą.
Gdy to wszystko
się skończyło, słońce już zaszło. Wciąż leżałam, dysząc ciężko, zalana potem.
Ubranie przykleiło się do mojego rozpalonego ciała.
Drżącą ręką
dotknęłam twarzy. Nie wyczułam na niej maski.
Nic nie
rozumiałam. Bardzo się bałam, bardziej niż
kiedykolwiek.
Dźwignęłam się z
desek i odrętwiała zeszłam na ziemię. Przejrzałam się w odłamku rozbitego
lustra.
Nic się nie
zmieniłam. Ciągle miałam szczupłą, twarz, szpiczasty podbródek i delikatny,
mały nosek. W moich oczach, teraz szeroko otwartych, ze zwężonymi źrenicami,
wciąż szalało morze błękitu. Długie, proste, hebanowe włosy opadały na wychudłe
ramiona i kończyły się przy kościstych łokciach. Niezmiennie byłam niska i
mizerna. Gdybym była w tedy bardziej przytomna, na pewno dostrzegłabym
minimalne zmiany. Podkrążone, zaczerwienione oczy, pogryzione do krwi usta i
niezdrowo bladą cerę.
Chwyciłam plecak i
wróciłam do domu. Moja twarz zastygła w wyrazie bezkresnego przerażenia.
Szeroko otwarte oczy, lekko rozchylone usta, szybki oddech.
-Hej! Aktorzyno!- ktoś za mną zawołał. Zignorowałam go i
poszłam dalej, obojętna. Ten ktoś spróbował zaczepki jeszcze kilka razy, ale
potem się poddał widząc, że moja mina się nie zmienia. Ani razu na niego nie
spojrzałam.
W domu nie zjadłam
kolacji, nie spałam też przez całą noc.
Do tego czasu nie
wiedziałam, że da się myśleć o niczym, ale ja właśnie tak spędziłam następne
tygodnie, żyjąc, jak robot z ziejącym pustką umysłem