sobota, 12 lipca 2014

Rozdział IV Strach sięga zenitu


  Nie wiedziałam, co mam robić. Byłam przerażona. Wszystko legło w gruzach, całe moje marne życie, które i tak nigdy nie było usłane płatkami róż. Myślałam, że już od tego nie ucieknę.
  Jedno było pewne, nikt nie mógł mnie zobaczyć.
 Wbiegłam do domu trzymając się za oko, tak na wszelki wypadek, gdyby mama jednak zechciała wyjrzeć z salonu. Błyskawicznie wzięłam z kuchni gaziki z plastrami i zamknęłam się w swoim pokoju. Chwyciłam połatany plecak a potem upchnęłam   w nim kilka ubrań, które jako pierwsze wpadły mi w ręce. Wyciągnęłam zza komody drewnianą szkatułkę i wysypałam z niej niewielką ilość monet. Pieniądze zabrzęczały w mojej kieszeni.
 Stanęłam naprzeciwko lustra i musnęłam opuszkami palców pęknięcie. Wyglądałam przerażająco, ale mimo to nie bałam się siebie. To wciąż byłam ja, ta sama. Zalepiłam „ranę”.
  Działałam jak w transie. Czułam, że tak trzeba. Nie widziałam innego wyjścia.
 Usiadłam na parapecie i spojrzałam w dół. Nie było aż tak wysoko, tak przynajmniej próbowałam się pocieszać.
   Plecak runął w dół i uderzył  głucho o ziemię.
  Ściany niektórych weneckich domów, w tym mojego, są zbudowane w taki sposób, jakby wręcz miały zachęcać do ucieczki, a na pewno ją ułatwiać. Mur nie jest gładki, wystające cegły pozwalają bezpiecznie stawiać stopy. Przypominają ścianę wspinaczkową.
  Gdyby nie trzęsące się z nerwów kończyny, na pewno poszłoby mi to sprawniej. Kiedy w końcu moje stopy dotknęły chodnika, odetchnęłam z ulgą. Kropelka potu spłynęła mi z czoła.
 Gdy dotarłam do stacji kolejowej, słońce miało już swoje godziny szczytu. Upał był nieznośny, nie dałabym rady dalej biec.
  Kupiłam w kasie bilet na najbliższy pociąg. Kasjerka spojrzała na mnie dziwnie, jednak ostatecznie, bez zbędnych słów, wydrukowała dla mnie odpowiednią karteczkę.
  Podróż miała się rozpocząć za dziesięć minut. Usiadłam na ławce i cierpliwie czekałam. Ogarnęła mnie otępiająca obojętność. Zawiesiłam wzrok na torach i zaczęłam zastanawiać się, dokąd mnie poniosą. Spojrzałam na świstek od kasjerki, miałam dojechać do Rzymu.
  Ciężka maszyna z hałasem wtoczyła się na peron. Wylał się z niej tłum ludzi, każdy spieszył się gdzieś indziej. Weszłam do środka, powolna. Zajęłam puste miejsce w nowoczesnym pociągu, bez przedziałów.
  Konduktor podszedł do mnie i wyciągnął rękę po bilet. Podałam mu go, ze wszystkich sił starając się, by dłoń mi nie drżała. Chyba uznał, że jestem córką, siedzącej nieopodal, kobiety. Jedenastoletnia dziewczynka, sama w tak dalekiej podróży, była anormalnym zjawiskiem. Zapewne, gdyby się zorientowali, zawiadomiliby policję lub wyrzuciliby mnie z pociągu.
  Dopiero, gdy oddaliliśmy się od Wenecji, zaczęłam myśleć logicznie. Gdzie będę spała? Co będę jadła? Nie miałam wiele pieniędzy, większość wydałam na podróż, która niestety była w jedną stronę. Nie było mnie stać na powrót.
  Wyszłam z pociągu jako ostatnia.
  Usiadłam na plastikowym siedzeniu i obserwowałam jak pasażerowie znikają. Radosne powitania, śmiechy, a nawet łzy szczęścia. Te wspaniałe humory pogarszały mój nastrój. Zazdrościłam im. Też bardzo chciałam, by ktoś na mnie czekał.
  Jedyną znaną mi, żyjącą rodziną była moja matka. Ojciec zaćpał się, zanim się urodziłam. Przez jego uzależnienie miałyśmy masę długów. Babcie i dziadkowie, żadnego z nich nie poznałam. Cioć i wujków tak samo. Byłyśmy czarnymi owcami, trędowatymi. Zostałyśmy wykluczone z grona świętujących imieniny dzięki etykietce, przyklejonej nam przez narkotyczne numery taty.
  Minęło parę minut i usiadła obok mnie jakaś starsza kobieta. Pojedyncze, siwe kosmyki wyplątały się z jej, niedbale upiętego, koka. Była szczupła i miała niebieskie, rozbiegane oczy, zdające się spoglądać prosto w duszę.
  Byłyśmy pogrążone w ciszy jeszcze przez parę chwil, potem wprawiła mnie w osłupienie swoimi słowami.
-Uśmiechnij się- rzekła, jak gdyby znała mnie od urodzenia.
-Nie widzę potrzeby- odpowiedziałam cicho, na co ona życzliwie wygięła usta.
-Zawsze warto to robić. Na kogo czekasz, kruszynko?
  Nie miałam zbytniej ochoty na rozmowę, ale, nie wiedzieć czemu, chciałam ją kontynuować.
-Na nikogo.
-Jak to?-kobieta zmarszczyła brwi.
-Naprawdę na nikogo nie czekam.
-Nie jesteś za młoda na samotną podróż? Dokąd się wybierasz?
-Przyjechałam z Wenecji. Ja…uciekłam z domu.
  Ostatnie zdanie przecięło powietrze niczym błyskawica. Ugodziło wprost w umysł, przedzierając się przez rzeczywistość i brzmiąc nienaturalnie w ustach, tak niewinnie wyglądającego, dziecka. Zapewne myślisz, że postąpiłam głupio, ale czego innego chcesz oczekiwać od dziecka, które po raz pierwszy zetknęło się z zainteresowaniem i zrozumieniem? W tych świecących oczach, zdających znać się na każdej sztuczce losu, widziałam jakiś ratunek, widziałam to, czego szukałam od lat: zdolność do miłości.
-Tak daleko!- wykrzyknęła z niedowierzaniem- zapewne nie masz się teraz gdzie podziać?
-Nie mam pieniędzy.
-To nie ma znaczenia. Przenocujesz u mnie, dobrze?
-U pani?- odkryłam szeroko odkryte oko.
-A co, wolisz spać na ulicy? Rano i tak będę zmuszona oddać cię policji.
-Proszę…tylko nie to! Nie mogę wrócić do domu bo…
-Cii- przerwała mi- nie chcę tego wiedzieć. Musisz tam jechać, sama zginiesz.
  Nie miałam siły się dalej wykłócać. Nagle poczułam się zmęczona, słaba i bardzo ciężka. Nie pojawił mi się w głowie żaden alarm. Nikt nigdy nie uczył mnie, by nie ufać nieznajomym.
 -Jak masz na imię?
-Cynthia.
  Skinęła głową na znak, że przyjęła to do swojej świadomości.
-Niedługo przyjedzie mój wnuczek, w tedy pójdziemy do domu.
  Chłopiec. Do tej pory przedstawiciele płci przeciwnej kojarzyli mi się tylko z pomnożoną wrednością i idiotyzmem. Logicznym było to, ze od tego nie oczekiwałam niczego dobrego.
  Byłam w stanie znieść wszystkie obelgi, byleby nikt nie dowiedział się, co spotkało mnie na ruinach.
  W sumie i tak wszystko było już stracone. Jak mogłam łudzić się, że, od tak sobie, ucieknę z domu?
  Zaufałam obcej kobiecie, niepotrzebnie. Poczułam się zdradzona.
  Nie chciałam wtedy myśleć o tym, jak wytłumaczę się mamie. Bałam się jej reakcji na „to”.
  Pani zawołała kogoś i pomachała w jego kierunku. Podszedł do nas uśmiechnięty brunet. Taszczył za sobą ogromną walizkę. Na pierwszy rzut oka było widać, że był starszy ode mnie.
  Utulenie, całus w policzek, wymiana radości i wyraźna ulga, której nie rozumiałam.
-Tak się cieszę, że cię widzę.- chłopiec ani razu nie skierował na mnie swoich oczu.
-To jest Cynthia, będzie dziś z nami spała, a to Tom, mój wnuczek.
  Spojrzał na mnie wrogo, nie wiedziałam dlaczego. W końcu nic jeszcze o mnie nie wiedział.

***

  Siedziałam na blacie kuchennym, z zaciśniętymi zębami.
-Proszę, pozwól mi zmienić twój opatrunek.
-Nie zdejmę go.
-Muszę dać ci świeży, tak będzie lepiej dla rany.
-Nie mam żadnej rany.
-Bez powodu go nie założyłaś.
  Tom siedział niedbale oparty o krzesło i z lekkim zażenowaniem, przyglądał się całemu zajściu.
-Babciu, daj jej spokój. Jest głupia i nie dba o swoje zdrowie to jej sprawa, i tak rano się jej pozbędziesz.
-Nie jestem głupia!-wrzasnęłam zanim zdążyłam się powstrzymać.
-Po pierwsze, Thomasie-zignorowała mój krzyk-nie pozbędę się jej, tylko oddam prawnym opiekunom. Pozbyć się można upierdliwego owada. Po drugie możesz iść do pokoju i rozpakować swoje rzeczy. Twoje uwagi są tutaj całkowicie zbędne.
  Naburmuszony chłopak opuścił kuchnię. Kobieta  znów przybrała zatroskany wyraz twarzy.
- To jak, pozwolisz mi się zająć twoim okiem?
-Naprawdę nie widzę potrzeby- zmusiłam się na uprzejmy ton-czy mogłabym się wykąpać?
  Zmiana tematu okazała się być chwilowym zbawieniem. Wiedziałam, że, kiedy tylko opuszczę łazienkę, zacznie się od nowa.
  Potrzebowałam kąpieli i relaksu, ale i tak nie dałam rady się odprężyć. Zbyt wiele pytań mnie dręczyło, zbyt bardzo się bałam.
  Przez moją nieuwagę opatrunek został zamoczony. Odkleił się przez co wpadłam  w panikę. Usiłowałam przykleić go z powrotem, ale moje zabiegi na nic się nie zdawały. Postanowiłam nie wychodzić ze środka tak długo, jak to będzie możliwe. Gorączkowo myślałam, lecz w głowie zalegała sama pustka.
 -Cynthia? Cynthia! Wszystko w porządku?
  Pukanie do drzwi skojarzyło mi się z wystrzałem armaty. Wzmocniony przez łazienkowe echo, odgłos faktycznie brzmiał jak wojenny wyrok śmierci.
 -Tak, tak- odpowiedziałam szybko i nerwowo. Zbyt nerwowo, kobieta nie była głupia.
-Na pewno?
-T-tak!
-Ubierz się, wchodzę.
  Ten ton nie zezwalał na sprzeciw. Jeszcze nigdy żaden rozkaz tak na mnie nie zadziałał. Miał w sobie poklask tłumów, głębię oceanu. Wzmocnienie czegoś…czegoś…nienamacalnego.
  Owinęłam się ręcznikiem i stanęłam na środku łazienki, naprzeciwko drzwi. Czekałam wyprostowana, z sercem podchodzącym do gardła, na koszmarne szczęknięcie zamka. Stało się. W progu stanęła kobieta z szeroko otwartymi oczami. Spuściłam głowę i wzrok, po policzkach zaczęły mi spływać pojedyncze krople, które szybko zamieniły się w rwące potoki.
  Babcia chwiejnym krokiem podeszła bliżej, złapała mnie za podbródek i uniosła ku górze, by lepiej mnie widzieć. Jej wzrok nie zdradzał przerażenia i odrazy tylko głęboki smutek. Jakby wiedziała wszystko, czego ja nie.
-Wytrzyj się i załóż czyste ubrania- powiedziała głosem wypranym z emocji, wydającym się mieszać z wszechobecną, grobową ciszą. Złe wieści wisiały w powietrzu i opadały na moją skórę, dusząc ją i drapiąc, doprowadzając do gęsiej skórki.
  Zniknęła na moment, a gdy wróciła, trzymała stosik ubrań. Przyjęłam go i szybko spostrzegłam, że ciuchy były męskie. Domyśliłam się, że należały do Toma. Były za duże, ale nie śmiałam narzekać.
 Kobieta zaprowadziła mnie wzdłuż korytarza do niewinnie wyglądających, dębowych drzwi. Prowadziły do piwnicy. Zeszłyśmy po stromych schodkach do pachnącego kadzidłami pomieszczenia.
  Wszędzie były pouwieszane niewielkie lampki, dające mdłe światło. Na odrapanych ścianach wisiały kępy zielska. Mnóstwo szaf i szafeczek, a za szybkami podejrzane słoiki, pudełka, półmiski. Sterty ksiąg piętrzyły się na podłodze.
  Podsunęła mi taboret i rozkazała usiąść. Działała szybko, jakby coś ją goniło.
-Opowiedz mi dokładnie, co się stało.
 Opowiedziałam. Kiedy skończyłam, kobieta zamaszystym ruchem strąciła kilka ksiąg z najwyższych stert i zaczęła je energicznie przeszukiwać. Lęk narastał we mnie z każdą sekundą.
  W końcu znalazła to, czego szukała. Przeczytała kilka linijek i chwyciła się jedną ręką za włosy, doszczętnie rozwalając koka. Mocno nacisnęła na wytłuszczony napis, aż jej opuszek palca zbielał.
  Czar Kezuwey (Klątwa lalkarza)”
  Na dole strony został umieszczony rysunek przedstawiający wątłą postać powyginaną we wszystkie strony. Jej ręce były uwieszone na sznurkach, twarzy brakło wyrazu, usta były rozwarte.
  Myślałam, że serce zaraz wyskoczy mi z gardła. Czy tym miałam się stać? W mojej głowie wybuchały wulkany myśli. Poczułam zawroty, widziałam mroczki.
  Kobieta powoli odsunęła książkę, szuranie zabrzmiało przerażająco głośno.
  Czas wlókł się niemiłosiernie, a ona wciąż milczała. Pochylała się wspierając ręce             o kolana i nie spuszczała ze mnie wzroku. W końcu odważyłam się przerwać ciszę. Przypominało to wynurzenie się spod  tafli wody. Wszystko zaczęło powoli nabierać kolorów, czas normował się.
-Czy dowiem się…
-Tak- nie pozwoliła mi skończyć. Jej odpowiedź była tak szybka, machinalna, jakby ciążyła jej od początku tej niezręcznej ciszy. Jakby chciała się jej jak najszybciej pozbyć, ale wcześniej nie wiedziała jak. Była jak pierwszy pocisk wystrzelony przez niedoświadczonego żołnierza, który z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami, po długim oczekiwaniu, szybko nacisnął na spust, by mieć to już za sobą.
-Czar Kezuwey…to…ty…ktoś…-potrząsnęła głową- ktoś podrzucił ci maskę. Wszystko było zamierzone, to gra. Teraz zmieniasz się, stajesz się…lalką. Niezdolną do własnego zdania, wykonującą rozkazy, piękną po kres czasu.


1 komentarz:

  1. Boże, jaki świetny rozdział... Zwłaszcza końcówka. Ja chcę szybko kolejny!

    OdpowiedzUsuń