Nie wiedziałam, co mam
robić. Byłam przerażona. Wszystko legło w gruzach, całe moje marne życie, które
i tak nigdy nie było usłane płatkami róż. Myślałam, że już od tego nie ucieknę.
Jedno było pewne, nikt nie mógł mnie
zobaczyć.
Wbiegłam do domu trzymając się za oko, tak na
wszelki wypadek, gdyby mama jednak zechciała wyjrzeć z salonu. Błyskawicznie
wzięłam z kuchni gaziki z plastrami i zamknęłam się w swoim pokoju. Chwyciłam
połatany plecak a potem upchnęłam w nim kilka ubrań, które jako
pierwsze wpadły mi w ręce. Wyciągnęłam zza komody drewnianą szkatułkę i
wysypałam z niej niewielką ilość monet. Pieniądze zabrzęczały w mojej kieszeni.
Stanęłam naprzeciwko lustra i musnęłam
opuszkami palców pęknięcie. Wyglądałam przerażająco, ale mimo to nie bałam się
siebie. To wciąż byłam ja, ta sama. Zalepiłam „ranę”.
Działałam jak w transie. Czułam, że tak
trzeba. Nie widziałam innego wyjścia.
Usiadłam na parapecie i spojrzałam w dół. Nie
było aż tak wysoko, tak przynajmniej próbowałam się pocieszać.
Plecak runął w dół i uderzył głucho o ziemię.
Ściany niektórych weneckich domów, w tym
mojego, są zbudowane w taki sposób, jakby wręcz miały zachęcać do ucieczki, a
na pewno ją ułatwiać. Mur nie jest gładki, wystające cegły pozwalają
bezpiecznie stawiać stopy. Przypominają ścianę wspinaczkową.
Gdyby nie trzęsące się z nerwów kończyny, na pewno
poszłoby mi to sprawniej. Kiedy w końcu moje stopy dotknęły chodnika,
odetchnęłam z ulgą. Kropelka potu spłynęła mi z czoła.
Gdy dotarłam do stacji kolejowej, słońce
miało już swoje godziny szczytu. Upał był nieznośny, nie dałabym rady dalej
biec.
Kupiłam w kasie bilet na najbliższy pociąg.
Kasjerka spojrzała na mnie dziwnie, jednak ostatecznie, bez zbędnych słów,
wydrukowała dla mnie odpowiednią karteczkę.
Podróż miała się rozpocząć za dziesięć minut.
Usiadłam na ławce i cierpliwie czekałam. Ogarnęła mnie otępiająca obojętność.
Zawiesiłam wzrok na torach i zaczęłam zastanawiać się,
dokąd mnie poniosą. Spojrzałam na świstek od kasjerki, miałam dojechać do
Rzymu.
Ciężka maszyna z hałasem wtoczyła się na
peron. Wylał się z niej tłum ludzi, każdy spieszył się gdzieś indziej. Weszłam
do środka, powolna. Zajęłam puste miejsce w nowoczesnym pociągu, bez przedziałów.
Konduktor podszedł do mnie i wyciągnął rękę
po bilet. Podałam mu go, ze wszystkich sił starając się, by dłoń mi nie drżała.
Chyba uznał, że jestem córką, siedzącej nieopodal, kobiety. Jedenastoletnia
dziewczynka, sama w tak dalekiej podróży, była anormalnym zjawiskiem. Zapewne,
gdyby się zorientowali, zawiadomiliby policję lub wyrzuciliby mnie z pociągu.
Dopiero, gdy oddaliliśmy się od Wenecji,
zaczęłam myśleć logicznie. Gdzie będę spała? Co będę jadła? Nie miałam wiele
pieniędzy, większość wydałam na podróż, która niestety była w jedną stronę. Nie
było mnie stać na powrót.
Wyszłam z pociągu jako ostatnia.
Usiadłam na plastikowym siedzeniu i
obserwowałam jak pasażerowie znikają. Radosne powitania, śmiechy, a nawet łzy
szczęścia. Te wspaniałe humory pogarszały mój nastrój. Zazdrościłam im. Też
bardzo chciałam, by ktoś na mnie czekał.
Jedyną znaną mi, żyjącą rodziną była moja
matka. Ojciec zaćpał się, zanim się urodziłam. Przez jego uzależnienie miałyśmy
masę długów. Babcie i dziadkowie, żadnego z nich nie poznałam. Cioć i wujków
tak samo. Byłyśmy czarnymi owcami, trędowatymi. Zostałyśmy wykluczone z grona
świętujących imieniny dzięki etykietce, przyklejonej nam przez narkotyczne numery
taty.
Minęło parę minut i usiadła obok mnie jakaś
starsza kobieta. Pojedyncze, siwe kosmyki wyplątały się z jej, niedbale
upiętego, koka. Była szczupła i miała niebieskie, rozbiegane oczy, zdające się
spoglądać prosto w duszę.
Byłyśmy pogrążone w ciszy jeszcze przez parę
chwil, potem wprawiła mnie w osłupienie swoimi
słowami.
-Uśmiechnij się- rzekła, jak
gdyby znała mnie od urodzenia.
-Nie widzę potrzeby-
odpowiedziałam cicho, na co ona życzliwie wygięła usta.
-Zawsze warto to robić. Na
kogo czekasz, kruszynko?
Nie miałam zbytniej ochoty na rozmowę, ale,
nie wiedzieć czemu, chciałam ją kontynuować.
-Na nikogo.
-Jak to?-kobieta zmarszczyła
brwi.
-Naprawdę na nikogo nie
czekam.
-Nie jesteś za młoda na
samotną podróż? Dokąd się wybierasz?
-Przyjechałam z Wenecji.
Ja…uciekłam z domu.
Ostatnie zdanie przecięło powietrze niczym
błyskawica. Ugodziło wprost w umysł, przedzierając się przez rzeczywistość i
brzmiąc nienaturalnie w ustach, tak niewinnie wyglądającego, dziecka. Zapewne
myślisz, że postąpiłam głupio, ale czego innego chcesz oczekiwać od dziecka,
które po raz pierwszy zetknęło się z zainteresowaniem i zrozumieniem? W tych
świecących oczach, zdających znać się na każdej sztuczce losu, widziałam jakiś
ratunek, widziałam to, czego szukałam od lat: zdolność do miłości.
-Tak daleko!- wykrzyknęła z
niedowierzaniem- zapewne nie masz się teraz gdzie podziać?
-Nie mam pieniędzy.
-To nie ma znaczenia.
Przenocujesz u mnie, dobrze?
-U pani?- odkryłam szeroko
odkryte oko.
-A co, wolisz spać na ulicy?
Rano i tak będę zmuszona oddać cię policji.
-Proszę…tylko nie to! Nie
mogę wrócić do domu bo…
-Cii- przerwała mi- nie chcę
tego wiedzieć. Musisz tam jechać, sama zginiesz.
Nie miałam siły się dalej wykłócać. Nagle
poczułam się zmęczona, słaba i bardzo ciężka. Nie pojawił mi się w głowie żaden
alarm. Nikt nigdy nie uczył mnie, by nie ufać nieznajomym.
-Jak masz na imię?
-Cynthia.
Skinęła głową na znak, że przyjęła to do
swojej świadomości.
-Niedługo przyjedzie mój
wnuczek, w tedy pójdziemy do domu.
Chłopiec. Do tej pory przedstawiciele płci
przeciwnej kojarzyli mi się tylko z pomnożoną wrednością i
idiotyzmem. Logicznym było to, ze od tego nie oczekiwałam niczego dobrego.
Byłam w stanie znieść wszystkie obelgi,
byleby nikt nie dowiedział się, co spotkało mnie na ruinach.
W sumie i tak wszystko było już stracone. Jak
mogłam łudzić się, że, od tak sobie, ucieknę z domu?
Zaufałam obcej kobiecie, niepotrzebnie.
Poczułam się zdradzona.
Nie chciałam wtedy myśleć o tym, jak
wytłumaczę się mamie. Bałam się jej reakcji na „to”.
Pani zawołała kogoś i pomachała w jego
kierunku. Podszedł do nas uśmiechnięty brunet. Taszczył za sobą ogromną
walizkę. Na pierwszy rzut oka było widać, że był starszy ode mnie.
Utulenie, całus w policzek, wymiana radości i
wyraźna ulga, której nie rozumiałam.
-Tak się cieszę, że cię
widzę.- chłopiec ani razu nie skierował na mnie swoich oczu.
-To jest Cynthia, będzie
dziś z nami spała, a to Tom, mój wnuczek.
Spojrzał na mnie wrogo, nie wiedziałam
dlaczego. W końcu nic jeszcze o mnie nie wiedział.
***
Siedziałam na
blacie kuchennym, z zaciśniętymi zębami.
-Proszę, pozwól mi zmienić twój opatrunek.
-Nie zdejmę go.
-Muszę dać ci świeży, tak będzie lepiej dla rany.
-Nie mam żadnej rany.
-Bez powodu go nie założyłaś.
Tom siedział
niedbale oparty o krzesło i z lekkim zażenowaniem, przyglądał się całemu
zajściu.
-Babciu, daj jej spokój. Jest głupia i nie dba o swoje
zdrowie to jej sprawa, i tak rano się jej pozbędziesz.
-Nie jestem głupia!-wrzasnęłam zanim zdążyłam się
powstrzymać.
-Po pierwsze, Thomasie-zignorowała mój krzyk-nie pozbędę
się jej, tylko oddam prawnym opiekunom. Pozbyć się można upierdliwego owada. Po
drugie możesz iść do pokoju i rozpakować swoje rzeczy. Twoje uwagi są tutaj
całkowicie zbędne.
Naburmuszony
chłopak opuścił kuchnię. Kobieta znów
przybrała zatroskany wyraz twarzy.
- To jak, pozwolisz mi się zająć twoim okiem?
-Naprawdę nie widzę potrzeby- zmusiłam się na uprzejmy
ton-czy mogłabym się wykąpać?
Zmiana tematu
okazała się być chwilowym zbawieniem. Wiedziałam, że, kiedy tylko opuszczę
łazienkę, zacznie się od nowa.
Potrzebowałam
kąpieli i relaksu, ale i tak nie dałam rady się odprężyć. Zbyt wiele pytań mnie
dręczyło, zbyt bardzo się bałam.
Przez moją
nieuwagę opatrunek został zamoczony. Odkleił się przez co wpadłam w panikę. Usiłowałam przykleić go z powrotem,
ale moje zabiegi na nic się nie zdawały. Postanowiłam nie wychodzić ze środka
tak długo, jak to będzie możliwe. Gorączkowo myślałam, lecz w głowie zalegała
sama pustka.
-Cynthia? Cynthia! Wszystko w porządku?
Pukanie do drzwi skojarzyło mi się z
wystrzałem armaty. Wzmocniony przez łazienkowe echo, odgłos faktycznie brzmiał
jak wojenny wyrok śmierci.
-Tak, tak- odpowiedziałam szybko i nerwowo.
Zbyt nerwowo, kobieta nie była głupia.
-Na pewno?
-T-tak!
-Ubierz się, wchodzę.
Ten ton nie zezwalał na sprzeciw. Jeszcze
nigdy żaden rozkaz tak na mnie nie zadziałał. Miał w sobie poklask tłumów,
głębię oceanu. Wzmocnienie czegoś…czegoś…nienamacalnego.
Owinęłam się ręcznikiem i stanęłam na środku
łazienki, naprzeciwko drzwi. Czekałam wyprostowana, z sercem podchodzącym do
gardła, na koszmarne szczęknięcie zamka. Stało się. W progu stanęła kobieta z
szeroko otwartymi oczami. Spuściłam głowę i wzrok, po policzkach zaczęły mi
spływać pojedyncze krople, które szybko zamieniły się w rwące potoki.
Babcia chwiejnym krokiem podeszła bliżej,
złapała mnie za podbródek i uniosła ku górze, by lepiej mnie widzieć. Jej wzrok
nie zdradzał przerażenia i odrazy tylko głęboki smutek. Jakby wiedziała
wszystko, czego ja nie.
-Wytrzyj się i załóż czyste
ubrania- powiedziała głosem wypranym z emocji, wydającym się mieszać z
wszechobecną, grobową ciszą. Złe wieści wisiały w powietrzu i opadały na moją
skórę, dusząc ją i drapiąc, doprowadzając do gęsiej skórki.
Zniknęła na moment, a gdy wróciła, trzymała
stosik ubrań. Przyjęłam go i szybko spostrzegłam, że ciuchy były męskie.
Domyśliłam się, że należały do Toma. Były za duże, ale nie śmiałam narzekać.
Kobieta zaprowadziła mnie wzdłuż korytarza do
niewinnie wyglądających, dębowych drzwi. Prowadziły do piwnicy. Zeszłyśmy po
stromych schodkach do pachnącego kadzidłami pomieszczenia.
Wszędzie były pouwieszane niewielkie lampki,
dające mdłe światło. Na odrapanych ścianach wisiały kępy zielska. Mnóstwo szaf
i szafeczek, a za szybkami podejrzane słoiki, pudełka, półmiski. Sterty ksiąg
piętrzyły się na podłodze.
Podsunęła mi taboret i rozkazała usiąść.
Działała szybko, jakby coś ją goniło.
-Opowiedz mi dokładnie, co
się stało.
Opowiedziałam. Kiedy skończyłam, kobieta
zamaszystym ruchem strąciła kilka ksiąg z najwyższych stert i zaczęła je
energicznie przeszukiwać. Lęk narastał we mnie z każdą sekundą.
W końcu znalazła to, czego szukała.
Przeczytała kilka linijek i chwyciła się jedną ręką za włosy, doszczętnie
rozwalając koka. Mocno nacisnęła na wytłuszczony napis, aż jej opuszek palca
zbielał.
„Czar Kezuwey (Klątwa lalkarza)”
Na dole strony został
umieszczony rysunek przedstawiający wątłą postać powyginaną we wszystkie
strony. Jej ręce były uwieszone na sznurkach, twarzy brakło wyrazu, usta były
rozwarte.
Myślałam, że serce zaraz wyskoczy mi z
gardła. Czy tym miałam się stać? W mojej głowie wybuchały wulkany myśli.
Poczułam zawroty, widziałam mroczki.
Kobieta powoli odsunęła książkę, szuranie zabrzmiało
przerażająco głośno.
Czas wlókł się niemiłosiernie, a ona wciąż
milczała. Pochylała się wspierając ręce o kolana i nie spuszczała ze mnie
wzroku. W końcu odważyłam się przerwać ciszę. Przypominało to wynurzenie się
spod tafli wody. Wszystko zaczęło powoli
nabierać kolorów, czas normował się.
-Czy dowiem się…
-Tak- nie pozwoliła mi
skończyć. Jej odpowiedź była tak szybka, machinalna, jakby ciążyła jej od
początku tej niezręcznej ciszy. Jakby chciała się jej jak najszybciej pozbyć,
ale wcześniej nie wiedziała jak. Była jak pierwszy pocisk wystrzelony przez
niedoświadczonego żołnierza, który z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami,
po długim oczekiwaniu, szybko nacisnął na spust, by mieć to już za sobą.
-Czar
Kezuwey…to…ty…ktoś…-potrząsnęła głową- ktoś podrzucił ci maskę. Wszystko było
zamierzone, to gra. Teraz zmieniasz się, stajesz się…lalką. Niezdolną do
własnego zdania, wykonującą rozkazy, piękną po kres czasu.
Boże, jaki świetny rozdział... Zwłaszcza końcówka. Ja chcę szybko kolejny!
OdpowiedzUsuń